Kino skandynawskie od dekad urzeka widzów stalową szarością, refleksyjnym charakterem i wyszukaną formą. Nordyczne smutki w swoich filmach przeanalizowali już między innymi Tomas Alfredson, Lars von Trier oraz Bo Mikkelsen („Sorgenfri”). Grono to zasila też Joachim Trier, nominowany do Złotej Palmy autor dramatów „Głośniej od bomb” i „Oslo, 31 sierpnia”. Jego najnowszy projekt – tragi-horror „Thelma” – nakręcony został w duchu „Wilkołaczych snów” oraz starszej, bergmanowskiej „Godziny wilka”. To film o byciu innym w niesprzyjających odmienności warunkach.
Tytułową bohaterkę (Eili Harboe) poznajemy, gdy zaczyna studia w obcym mieście. Dziewczynę wychowali chłodni rodzice, żyjący w oparciu o restrykcyjne zasady. Jest ona pobożna; przez świat idzie jednak z poczuciem wyższości. W jednej ze scen sama przyznaje, że uważa się za lepszą od „tych wszystkich” panienek i ich chłopców. Jakież palące uczucia napełnią serce Thelmy, gdy bez reszty zakocha się w jednej z tych panien… Najpierw poczuje się bohaterka zmieszana, a później wyniesie z tej konsternacji odpowiednią nauczkę. Nikt nie wmówi jej, że jest przeklęta.
Thelma, niczym Carrie White, odkrywa w sobie zdolności psychokinetyczne. To dla filmu punkt zwrotny: w końcu wierząca w Boga owieczka nie może okazać się silną i niezależną wiedźmą. Okazuje się jednak, że może – i ma też prawo do pożądania, kochania osoby tej samej płci, budowania (tutaj akcent) własnej tożsamości. Trier sugeruje, że religia to kajdany, a katolicyzm pozbawiony jest swobody: uciska tych, o których wie, że są inni lub niewierni, stale wymusza na nich poczucie winy. Rodzice Thelmy, intensywnie związani z Bogiem chrześcijanie, nie zostają ukazani jako postaci pozytywne. To ludzie, którzy uwielbiają utrudniać życie sobie i innym: swoją córkę co najwyżej akceptują – bo bynajmniej jej nie kochają; wyjątkowy dar, jaki otrzymała „z piekieł”, chcą stłamsić.
Koniec końców, roznieci „Thelma” w widzu uczucie katharsis, ale warto zaznaczyć, że jest to film w przeważającej mierze nihilistyczny, zimny jak styczeń w Oslo. Jego multigatunkowa forma zaskakuje na wielu poziomach. Po trosze okazuje się „Thelma” inwazyjnie sfotografowanym straszakiem o opętaniu (patrz: napady epilepsji, nawiedzające bohaterkę), a po części – thrillerem psychologicznym. To także zgrabnie skrojony coming-of-age drama, w którym pobrzmiewają wpływy kina superbohaterskiego. Nie jest projekt Triera blockbusterem, w którym co chwilę kumulują się sekwencje akcji, ale nic nie dzieje się tu bez powodu. Intryguje metaforyczny, wizualny dualizm, na jaki postawił reżyser. Podczas ataku Thelma doświadcza wizji, w której topi się w basenie – z każdej strony otoczonym wykafelkowanym dnem. Jako małą dziewczynkę dręczył ją natomiast widok ryb uwięzionych pod oblodzoną taflą. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że za dziesięć lat sama będzie walczyła o oddech – nie tylko w sennych wizjach. Trier przyznał, że jest zafascynowany pamięcią i ideą przeszłości; tym, jaki wpływ mają przeżycia na tożsamość człowieka. Thelma jest świadoma tego, skąd pochodzi, kim jest/niegdyś była. Bardziej jednak niż bogobojną dewizą memento mori, kieruje się nowym, przeformułowanym kredo: memento vitae – pamiętaj, by żyć.
Nie brakuje w filmie ujęć rodem z folk-horroru: Thelmę widzimy, jak staje się jednością z ziemią i leśnym mułem, choć jej żywiołem pozostaje woda. Jeden z oponentów nastolatki, który zbyt długo daje jej w kość, tonie wreszcie w odmętach górskiego jeziora. Niepokojące są sceny fantazji erotycznych; wpojono w nie surrealną, katolicką symbolikę, którą niektórzy uznają za świętokradztwo. Film nie jest jednak obrazoburczy: ścierają się w nim paradoksy religii, inteligentnie eksplorowane są młodociane emocje. To kolejny – m. in. po „Przeobrażeniu” czy „Pamiętam cię” – horror typu „slow burn”, tyleż surowy, co subtelny.
Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb oraz Movies Room. Blog His Name Is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.