Żyjemy w czasach, kiedy trailery, wywiady, materiały udostępniane w social mediach spoilują filmy i seriale, czasem na długo przed premierą. Bywa tak, że z upublicznionego contentu możemy poskładać może nie tyle, jak dana historia zostanie rozwikłana, ale jak będzie prowadzona, na jakie rozwiązania zdobędzie się reżyser. Niuansów fabularnych „Sieroty” nie sposób przewidzieć, zwłaszcza jeśli mówimy o jej finałowych scenach – jedynych w swoim rodzaju, nieskopiowanych praktycznie w żadnym innym horrorze. Cztery lata po porażce „Domu woskowych ciał” Jaume Collet-Serra odrodził się z popiołów, tym razem serwując widzom hollywoodzkie kino grozy pełne polotu, odwagi i pasji do gatunku.
Teoretycznie powstały już filmy o zbliżonej tematyce (jednym tchem wymienimy „The Bad Seed”, „Synalka” czy „Joshuę”), ale „Sierota” nie jest odtwórcza: zamiast przytaczać stare śpiewki, modyfikuje je do tego stopnia, że nikt nie obwini Collet-Serry o plagiat. Małżeństwo z Connecticut (duet Vera Farmiga–Peter Sarsgaard) postanawia adoptować około dziesięcioletnią dziewczynkę z Rosji. Od początku przeczuwamy, że przygarnięta z domu dziecka znajda jest osobą zaburzoną – nie wiemy tylko, jak bardzo. Esther manipuluje przybranymi rodzicami z wprawą niemal godną pochwały. Jest mistrzynią kłamstw, wypatruje u Johna i Kate słabości, które potem będzie mogła wykorzystać. Pod powłoką dobrze wychowanej, czarującej córeczki kryje się potwór w ludzkiej skórze, chcący zniszczyć rodzinę od środka. Reżyser sięga po klasyczny trop: bohaterce granej przez Farmigę pozwala uwierzyć, że Esther jest z gruntu zła i przeciąga ją przez piekło poniżeń, bo nikt nie bierze na poważnie insynuacji wobec „biednej” sieroty. John ostrzega nawet Kate, że jeśli nie pozbędzie się pretensji, trafi pod opiekę specjalistów – tak jakby w 2009 roku mógł od ręki umieścić żonę w zakładzie zamkniętym. Cel takiego zabiegu narracyjnego jest szczytny: Collet-Serra trafnie odmalowuje narastającą paranoję, a Farmiga zdobywa się na najwyższej rangi popis aktorskiego kunsztu.