Po katastrofie nuklearnej świat pogrążył się w głębokim kryzysie. Kapitan Sean Murdoch − były marynarz, chętnie sięgający po butelkę alkoholu − zostaje zatrudniony przez tajemnicze przedsiębiorstwo o nazwie Proxate. Ma przetransportować tajemniczy ładunek do portu w Nigerii. Nie wie jeszcze, że towar, który znajduje się na pokładzie jego statku, może zagrozić losom ludzkości.
Akcja „Hydrosfery” toczy się na statku płynącym wodami Atlantyku, choć równie dobrze mogłaby zostać osadzona w opuszczonym magazynie przemysłowym. Niemal żadna ze scen nie została nakręcona w otwartej przestrzeni, zdecydowana większość toczy się we wnętrzach wyglądających jak zgliszcza zdewastowanego planu zdjęciowego − aktorzy walają się po scenograficznych odpadach. Równie „imponujące” są ujęcia na okręt Murdocha, sunący po wodnej tafli. To ewidentny element makiety. „Hydrosfera” to bubel ze złotej epoki VHS-ów − film taśmowy, fabularnie nad wyraz skondensowany, zagrany dobrze, ale zupełnie pozbawiony błysku. I tylko duetu McDowell-Paré szkoda.
Czytaj dalej McDowell i Paré kontra Predator-baletnica. [„Hydrosfera”, 1997]