„Verotika” – pod nietypowym tytułem kryje się zbitka wyrazowa, oznaczająca tyle co violence + erotica. Tymi dwoma prostymi słowami można streścić w zasadzie cały film. Glenn Danzig, heavymetalowiec i założyciel horror-punkowej kapeli The Misfits, postanowił zadebiutować w świecie filmu, kręcąc pierwszy w swej karierze pełny metraż. W efekcie powstał pokraczny, dziewięćdziesięciominutowy zbiór luźno poprzeplatanych pomysłów, który spięty został ledwo trzymającą się klamrą kompozycyjną. Nie brakuje w „Verotice” ekstremalnej przemocy i ekstrawaganckiej przesady. Brakuje szczypty finezji i polotu.
Film jest tak zły, że trudno nie postawić Danziga w jednym rzędzie z Edem Woodem i Tommym Wiseau. Drugiego z wymienionych 64-letni rockman do złudzenia zresztą przypomina. Nikt nie wybroni „Verotiki” jako horroru intencjonalnie tandetnego – nie, kiedy intencje Danziga są tak uroczo naiwne, tak „czyste” w swym plugastwie. Powstał splatter nakręcony za przysłowiowe grosze, w którym za sztuczną krew naprawdę robi ketchup, a aktorzy z zakłopotaniem miotają się przed kamerą na długo po tym, gdy reżyser powinien zawołać: „cięcie!” Film wzorowany jest na C-klasowym kinie grozy z lat 80., jest jednak „cheesy” w najbardziej szkalującej definicji tego słowa. Danzig nie kręcił „Verotiki” z poczuciem jakiejś zakamuflowanej szydery, nie działał z premedytacją. Jak na ironię, tak właśnie został oceniony jego projekt: na zimno i brutalnie.