Strach się bać

     Przeniesienie do świata filmu magii prozy Stephena Kinga to wymagający wyczyn i każdy fan horroru wie, że dotychczas tym czarem swoje dzieła natchnęli nieliczni reżyserzy. Mick Garris, choć nie jest ani De Palmą, ani tym bardziej Kubrickiem, często stawia czoła mistrzowi literackiej grozy. Po „Lunatykach” czy telewizyjnej „Autostradzie strachu” rozczarował widzów raz jeszcze, w 2004 roku adaptując „Jazdę na kuli”.

     Film opowiada dokładnie tę historię, co powieść Kinga pod tym samym tytułem. Poznajemy Alana (Jonathan Jackson), studenta Uniwersytetu Maine, artystę i outsidera, niezdrowo zaprzątniętego życiem pozagrobowym i myślami suicydalnymi. Chłopak dowiaduje się, że jego samotna matka trafiła do szpitala po wylewie. Do oddalonej o kilkadziesiąt mil lecznicy bohater usiłuje dostać się autostopem. Po drodze poznaje pomocnych kierowców – ludzi intrygujących, ekscentrycznych, a czasem i podejrzanych…

     „Quicksilver Highway” nie odpłacił się Garrisowi – obraz został nadany w telewizji, trafił na rynek video i przepadł bez echa. Dekadę później reżyser nakręcił jeszcze jeden horror drogi. Tym razem rzecz nie rozgrywa się na autostradzie, a na międzymiastowych szosach. Garris drugi raz ucina skrzydła swojemu dziecku. Zamiast skupić uwagę na upiornym klimacie opowiastki, którą przy ognisku z wypiekami na twarzy snuć mogliby amatorzy taniej trwogi, przedstawia widowni historię zawirowań i przemian, wzlotów i upadków, godną telewizyjnego dramatu. Scenariusz „Jazdy na kuli” ewoluuje z małej, tandetnej, ale bliskiej sercom miłośników grozy historyjki na dobranoc do pompatycznej i moralizatorskiej szmiry. Czasem poczwarka jest ładniejsza niż motyl.

     Z drugiej zaś strony pierwsza z wyodrębnionych części „Jazdy na kuli” sprawdza się w swojej kampowości. Cokolwiek złego można powiedzieć na temat Davida Arquette, jego aktorstwa i aparycji, na pewno nie da się zaprzeczyć, że to on nadaje filmowi smak. Sceny z jego udziałem bawią i zarazem powodują, że po plecach przebiega dreszcz. Arquette jest gwiazdą tego projektu. Bo przecież nie jest nią skupiony tylko na rozmowach ze swoim drugim „ja” Jonathan Jackson, sprawiający, że w kieszeni otwiera się nam nóż. Obsesyjność Alana na punkcie śmierci oraz jego zblazowane i ambiwalentne podejście do świata sprawiają, że aż chce się wstać z fotela, przejść przez ekran i udusić głównego bohatera.

     Skupiając się na pozytywach projektu Garrisa, ciepłe słowa należą się Davidowi Arquette bardzo. Jego George Staub występuje w większej ilości scen niż myślałem, że dane będzie mu się pojawić, a ilekroć gości na ekranie, „Jazda na kuli” odzyskuje sens – w postaci prostej, naturalnej grozy. Na brawa zasługują także montażysta i autor zdjęć.

     Nieskomplikowana strawa na halloween, która – choć jadalna – gustu nabrałaby, gdyby reżyser zdecydował: tworzę horror czy miks historii o duchach i „Okruchów życia” rodem z Telewizyjnej Jedynki. Cukierek czy psikus? Sami wybierzcie, czym okazała się ponowna próba zobrazowania mrocznej wyobraźni Stephena Kinga. Według mnie „Jazda na kuli” to też jazda na krawędzi, właśnie przez powtórne eksperymentowanie reżysera z prozą mistrza.

     Recenzja znajduje się także na stronie filmweb.pl, pod niniejszym odnośnikiem. Zapraszam do śledzenia swojego profilu w tym serwisie.

06

Dodaj komentarz