Wiosną 1996 roku na ekranach kin zadebiutowała „Szkoła czarownic” – film o nękaniu rówieśników, nastoletniej agresji i wykluczeniu społecznym. Pod płaszczykiem młodzieżowego horroru fantasy przemycono w nim bardzo uniwersalne treści, przez co jego kultowość nie powinna szczególnie dziwić. Z kultowymi treściami tak już bywa, że z reguły doczekują się kontynuacji lub reinterpretacji. Do tytułowej szkoły postanowiła wrócić reżyserka Zoe Lister-Jones i przyznać trzeba, że jej film ma charakter lekcji – bardzo jednak wielu widzom potrzebnej. Na „Szkole czarownic: Dziedzictwie” można się, owszem, bawić, ale wcale nie odbiera jej to moralizującego tonu i dydaktycznych korzyści.
Film Lister-Jones to zupełnie inny „The Craft” i zupełnie nowe spojrzenie na tematykę okultyzmu, kobiecej magii. Nie ma się co dziwić. Zmienił się nastrój polityczny; żyjemy w innym, niekoniecznie lepszym świecie. Polowania na „czarownice”, w latach dziewięćdziesiątych praktykowane rzadziej i rzadziej, dziś wracają do łask – w Stanach, w Polsce, nie tylko. „Szkoła…” z 1996 roku była teen horrorem o bullyingu, którego zjawisko uległo tak naprawdę dodatkowej ekspansji: bo nienawiść jest nieśmiertelna i nigdy nie wychodzi z mody, jest wpisana w DNA człowieka. W czasach nasilonego hejtu, a właściwie eksplozji wrogości musiał powstać film, którego motto brzmi: „odmienność jest twoją siłą”. Tak naprawdę wypuszczono ich ostatnio kilka: między innymi „Spiral” i „Antebellum”.
Czytaj dalej Being woke is no joke. [„Szkoła czarownic: Dziedzictwo”, 2020]