„Biegnij, demonie, biegnij”. [„Zabij i żyj”, 2018]

     W otoczeniu majestatycznych, północnokanadyjskich gór stoi drewniany dom. Niegdyś należał do rodziców Jackie (Hannah Emily Anderson); teraz dziewczyna przyjeżdża tam ze swoją małżonką, Jules (Brittany Allen). Obie kobiety tworzą zgrany duet i chcą spędzić na łonie natury udany weekend. Idylla nie trwa długo: gdy parę odwiedza sąsiadka, na jaw wychodzi, że Jackie nie jest tym, za kogo się podaje. Nosi inne imię, kiedyś była uczestniczką tragicznych wydarzeń, w wyniku których zmarła jej przyjaciółka. Co więcej, okazuje się zdolnym łowcą, a obsługa broni palnej to dla niej sposób na relaks. Jules nie wie, co o tym sądzić, a zachowanie Jackie staje się coraz bardziej niepokojące. Ma ona naturę czarnej wdowy; z uroczej ślicznoty ewoluuje w jadowitego drapieżcę. Już wkrótce rozpocznie się polowanie na żonę.

WhatKeeps2

     Renesans horroru trwa w najlepsze. Przyczyniło się do tego wielu twórców niezależnych, którzy swoje filmy kręcą według bardzo interesujących, nieszablonowych definicji (za przykład może posłużyć „Ciche miejsce” Johna Krasinskiego − niemal w całości pozbawione dialogów). Na placu współczesnego kina grozy kilka pomników postawił też Colin Minihan („Extraterrestrial”, „Krew na piasku”). Żaden z nich nie urasta do rangi monumentu, ale są to produkcje zgrabne, tworzone z polotem i wyczuciem stylu. Przy nowym horrorze Minihana, „Zabij i żyj”, poprzednie sprawiają wrażenie artystycznej rozgrzewki. Oto pojawił się w filmografii reżysera projekt kapitalnie zainscenizowany, tak też zagrany, a przy okazji obdarzony podtekstem socjologicznym.

     Już sam tytuł daje do myślenia: czasem, żeby przeżyć, trzeba coś − albo kogoś − unicestwić. Minihan nie żongluje tutaj eufemistycznymi metaforami: w jego filmie to Jules musi zabić Jackie, by uniknąć śmierci z jej psychopatycznych rąk. Kobieta odkrywa w swojej partnerce ciągoty do mordu, ale nie potrafi dostrzec w niej potwora − nawet, gdy ta zrzuca ją z klifu. Grana przez Allen bohaterka jest do bólu zakochana w żonie − zresztą dosłownie. Kiedy jest przez nią krzywdzona, przechodzi przez emocjonalne piekło; oto bowiem najwięcej zła wyrządza jej najbliższa z osób. Jules dotknięta zostaje syndromem sztokholmskim; obiecuje, że nie opuści Jackie nawet w chwili najgłębszego kryzysu. Minihan z minuty na minutę zagęszcza atmosferę, bo opowiada o trudnej dynamice związku skażonego przemocą. Zwraca uwagę, że nawet osoby doskonale nam znane, te, przy których budzimy się każdego dnia, kryją pewne sekrety − nigdy nie odgadniemy, co tak naprawdę tkwi w ich głowach. Bohaterki cierpią nie tylko z racji filmowych ram gatunku, ale też z miłości − do rozlewu krwi, do siebie samych. Scena, w której Jackie najpierw kąpie posiniaczoną Jules w wannie, a później ją podtapia, uwypukla, że nie wszystko bywa w związkach uczuciowych czarne lub białe. „Zabij i żyj” to film o partnerskich współzależnościach, obrazujący je w sposób nietypowy, chwilami szokujący.

WhatKeeps3

     Obie bohaterki są wyraziste i nadają filmowi ożywczego tonu (nawet, gdy wydaje się on przeciągnięty). Jackie to postać wyrachowana i nieustraszona w swym obłędzie − od niej naprawdę nie da się uciec. Trochę przypomina Annie Wilkes; wykształcił się w niej zespół sadystycznych cech. Jest dobrą aktorką: by osiągnąć swój cel przeistoczy się w zupełnie inną osobę, nie mrugając przy tym powiekami. Jules wykazuje podobieństwo do Shelley Duvall w „Lśnieniu”. Na jej twarzy maluje się mnóstwo skonfliktowanych emocji, z których najjaśniej błyszczy wielkooka bezsilność. Allen i Anderson nawet z zakrzepniętą, rdzawą krwią na policzkach wyglądają olśniewająco, co jest już zasługą operatora zdjęć, Davida Schuurmana. Względnie pokaźny budżet filmu przekłada się na podwyższony standard wizualny − na imponującą jakość wykonawczą. Gdyby dopuścić „Zabij i żyj” na kinowe ekrany w szerszej dystrybucji, nikt nie gryzłby się z myślą, że „traci czas” na horror kosztujący mniej niż milion dolarów − bo wygląda on dobrze. Ciekawym zabiegiem okazało się przytwierdzenie kamery do wiosła w scenie wodnego pościgu; efektownie zmontowano sekwencje zabójstw i okaleczeń. Nawet standardowe chwyty − jak ten z efektem slo-mo i pobrzmiewającym z offu utworem Beethovena − zyskały dzięki kadrom technicznym klasę.

     Nie sprawdza się wcześnie wprowadzony do scenariusza patent z ujawnieniem choroby bohaterki − tutaj wykorzystanie strzelby Czechowa kończy się strzałem w kolano. Krótszy mógłby być ostatni akt filmu, na który składa się kilka zakończeń. Koniec końców, najnowszy horror Minihana wkupi się jednak w łaski widzów, bo jest widowiskiem brutalnym i wywołującym gorące emocje.

     Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb, Movies Room oraz Filmawka. Blog His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

WhatKeeps4

07

Dodaj komentarz