Ponoć od przybytku głowa nas nie rozboli. A jednak obejrzawszy pseudoslasher Byrona Quisenberry’ego „Scream” (1981) doszedłem do zdecydowanego wniosku, że lata osiemdziesiąte mogłyby pozostać uboższe choćby o ten jeden supertani horror. Bo „Scream” to już nawet nie bubel i parodia, a parodia parodii; nie szkarada a szkaradzieństwo. Kiedyś za kiepskie slashery uważałem „Szczątki” Piquera Simóna i „Killer Workout”. Wiele się od tych czasów zmieniło. Masochistyczni miłośnicy kina klasy „Z” z pewnością nadal szukają zaginionego „arcydzieła”, które przyprawi ich o wrzody żołądka i wypali im oczy. Nikłe są szanse, że trafią na pozycję nikczemniejszą niż „Scream”.
Grupa zaprzyjaźnionych kukiełek bez osobowości (wśród nich grubas-słabeusz i para osób w zaawansowanym wieku) organizuje weekendowy rafting. Trafiają na zapomnianą, odciętą od świata wyspę i to docierają tam bez żadnego problemu – niczym John Matrix zmierzający w kierunku Val Verde. Chcą zwiedzić opustoszałe ranczo, nadzwyczaj podobne do rancz westernowych doby lat pięćdziesiątych. Na miejscu padają ofiarą ataków niewidzialnego mordercy.