Archiwa tagu: Amy Seimetz

Najokrutniejszy z żartów: i tak wszyscy umrzemy. [„She Dies Tomorrow”, 2020]

     Amy Seimetz sfinansowała ponoć „She Dies Tomorrow” ze swojej gaży, jaka należała jej się za występ w nowej wersji „Smętarza dla zwierzaków”. Przynajmniej wiemy, że z reimaginacji kultowej powieści Kinga – kiepsko przyjętej przez widzów i krytyków – wyszło coś dobrego. Film to mocno specyficzny: minimalistyczny, kręcony w osobistym porywie, bijący na alarm, że nie ma przyszłości. Trochę o apokalipsie, ale jednak o człowieku i jego słabości, o codziennej niedoli. Krzysztof Zanussi jeden ze swoich dramatów zatytułował: „Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową”. U Seimetz ta przypadłość ma swój nagły i niewytłumaczalny kres: jedna z bohaterek dowiaduje się, że umrze nazajutrz i nic nie może z tym zrobić. Takie towarzyszy jej przeczucie i okazuje się, że jest ono zaraźliwe. Kobieta przekazuje swój strach kolejnym postaciom, a te dzielą się nim z innymi. Nad słonecznym Los Angeles roztacza się armagedon beznadziei i zrezygnowania.

     Do nakręcenia „She Dies Tomorrow” Seimetz zainspirowała nihilistyczna rozmowa ze Stevenem Soderberghiem. Twórca „Niepoczytalnej” dał młodszej reżyserce impuls do spisania scenariusza, w którym kobieta w kwiecie wieku popada w skrajną apatię. Powiedział: „Żonglujemy frazesami, dyskutujemy o tym, jak minął nam dzień, a potem po prostu umieramy. I na tym polega cały sens życia.” Te brutalne słowa długo rezonowały w Seimetz, długo wywoływały u niej dreszcze. W swoim drugim filmie fabularnym reżyserka opowiada o lęku przed śmiertelnością i ataku paniki – takim, z którego nie da się otrząsnąć. O tym, że kryzys egzystencjalny nikomu nie da przed sobą uciec. W czasach, kiedy pojęcie „kwarantanna” znane jest każdemu, wyobcowanie bohaterów nabiera bardzo aktualnego znaczenia.

Czytaj dalej Najokrutniejszy z żartów: i tak wszyscy umrzemy. [„She Dies Tomorrow”, 2020]

„The land is sour”. [„Smętarz dla zwierzaków”, 2019]

     W fikcyjnym świecie Stephena Kinga rodzina niemal zawsze wystawiana jest na straszliwą próbę − wystarczy wspomnieć „Lśnienie” i pchniętego prosto w objęcia obłędu Jacka Torrance’a. Przetestowane zostają też więzi łączące Creedów − bohaterów klasycznej powieści „Smętarz dla zwierzaków”, zekranizowanej już zresztą trzydzieści lat temu. Pierwsza adaptacja ogniskowała się wokół takich tematów, jak żałoba i wewnętrzne spustoszenie, nie szczędząc przy tym widoku rozlanej krwi. Gdy pojawiły się informacje, że historię odświeży duet Kevin Kölsch-Dennis Widmyer, fani horroru mogli odetchnąć z ulgą: ich opus magnum „Starry Eyes” to przecież hołd dla Lyncha i Polańskiego, dzieło posiłkujące się najlepszymi wzorcami. „Gwiazdy w oczach” były filmem głębszym, a na pewno osobistym − nowy „Smętarz…” ma urok hollywoodzkiego bestselleru, a w głosie jego reżyserów pobrzmiewa niezadowolony ton. Wolałbym obejrzeć „Pet Sematary” jako produkcję offową, bez znanych nazwisk, niekreśloną od przysłowiowej linijki. Z wersji, jaką otrzymaliśmy, nie jestem szczególnie zadowolony.

Smetarz2019-1

     Nowa adaptacja jest zbyt dosłowna, jak brzytwy chwyta się słów z książkowego pierwowzoru. Po wyprowadzce z Bostonu doktor Louis Creed (Jason Clarke) robi, co w jego mocy, by spędzić więcej czasu ze swoją rodziną. Gdy jej członkowie zaczynają ginąć lub gasnąć pod ciężarem osobistych tragedii, mężczyzna naciska dalej: wykopuje zwłoki córki i przywraca im życie przy pomocy antycznej klątwy, konfrontuje pogrążoną w bólu małżonkę z demonicznym zombie… Decyzje Louisa są krótkowzroczne, mają świadczyć o niepohamowanym egoizmie. To już drugi raz, kiedy główny bohater przedstawiony zostaje w „Smętarzu dla zwierzaków” negatywnie. W ekranizacji z 1989 roku był nieco oschłym ojcem, a w tej nowszej pozuje na desperata, którego głupocie trudno przyklaskiwać. W niczym nie pomaga kreacja Clarke’a − jeszcze bardziej bezpłciowa niż ta Dale’a Midkiffa sprzed trzydziestu lat.

Czytaj dalej „The land is sour”. [„Smętarz dla zwierzaków”, 2019]

Umarł Ridley Scott, niech żyje Ridley Scott [„Obcy: Przymierze”, 2017]

     Statek-arka „Przymierze” zmierza w kierunku Origae-6, pozasłonecznej planety o niemal ziemskiej sile ciężkości i atmosferze. Na pokładzie osadniczego pojazdu, poza załogą, znajduje się blisko dwa tysiące zahibernowanych kolonistów oraz kilkaset embrionów. W wyniku komplikacji ekspedycja trafia na nieznaną gwiezdną przystań, która, choć przypomina ziemię obiecaną, kryje potworną tajemnicę. Na pozornie wyludnionej planecie wykształtowała się obca forma życia, jakiej członkowie wyprawy nie widzieli nawet w najgorszych koszmarach. Spotkanie nieznanych sobie nawzajem ras może przeistoczyć się w nierówną walkę.

Covenant2

     „Obcy: Przymierze” – premiera bezprecedensowa, quasi-sequel, który u niejednego kinomana zatrzymał oddech. Rezurekcja najsłynniejszego kosmity dziesiątej muzy zajęła Ridleyowi Scottowi dłuższą chwilę. W czasach, gdy mocarne serie filmowe co rusz są rebootowane, powrót Obcego na kinowe ekrany wydaje się jednak logicznym posunięciem. Dzięki scenariuszowi współautorstwa Johna Logana Obcy nie tylko został przywrócony do życia, ale i odzyskał świetną formę. Ekranowe harce neo- i protomorfów nie stanowią może głównego punktu odniesienia dla fabuły „Przymierza”, z pewnością sprawią natomiast, że w oku ciut starszych widzów zakręci się nostalgiczna łza.

Czytaj dalej Umarł Ridley Scott, niech żyje Ridley Scott [„Obcy: Przymierze”, 2017]