Umarł Ridley Scott, niech żyje Ridley Scott [„Obcy: Przymierze”, 2017]

     Statek-arka „Przymierze” zmierza w kierunku Origae-6, pozasłonecznej planety o niemal ziemskiej sile ciężkości i atmosferze. Na pokładzie osadniczego pojazdu, poza załogą, znajduje się blisko dwa tysiące zahibernowanych kolonistów oraz kilkaset embrionów. W wyniku komplikacji ekspedycja trafia na nieznaną gwiezdną przystań, która, choć przypomina ziemię obiecaną, kryje potworną tajemnicę. Na pozornie wyludnionej planecie wykształtowała się obca forma życia, jakiej członkowie wyprawy nie widzieli nawet w najgorszych koszmarach. Spotkanie nieznanych sobie nawzajem ras może przeistoczyć się w nierówną walkę.

Covenant2

     „Obcy: Przymierze” – premiera bezprecedensowa, quasi-sequel, który u niejednego kinomana zatrzymał oddech. Rezurekcja najsłynniejszego kosmity dziesiątej muzy zajęła Ridleyowi Scottowi dłuższą chwilę. W czasach, gdy mocarne serie filmowe co rusz są rebootowane, powrót Obcego na kinowe ekrany wydaje się jednak logicznym posunięciem. Dzięki scenariuszowi współautorstwa Johna Logana Obcy nie tylko został przywrócony do życia, ale i odzyskał świetną formę. Ekranowe harce neo- i protomorfów nie stanowią może głównego punktu odniesienia dla fabuły „Przymierza”, z pewnością sprawią natomiast, że w oku ciut starszych widzów zakręci się nostalgiczna łza.

     Ta nostalgia popędzana jest przez świadomą reżyserię Scotta. Powstały pięć lat temu prequel „Obcego”, „Prometeusz”, wydawał się pogubiony w swych intencjach, a niektórym pozwolił uwierzyć, że Scott utracił tożsamość artystyczną. „Przymierze” powraca na właściwe serii tory: znajdziemy w nim multum odniesień do „Decydującego starcia” (1986), niekiedy poczujemy ducha „Ósmego pasażera Nostromo” (1979), który, oczywiście, pozostaje nienaruszalnym pomnikiem horroru fantastycznonaukowego. Nowy film Scotta wpasuje się w upodobania fanów dynamicznego sci-fi, a gusta maniaków grozy przykładnie połechta. Tej pierwszej grupie imponować powinny zwłaszcza świetnie zainscenizowane sekwencje akcji, pod względem precyzji nieznacznie tylko odstające od widowiskowych scen z klasyków Jamesa Camerona. Bardziej niż efektownym blockbusterem jest jednak „Obcy: Przymierze” udanym horrorem, który wiele zyskuje na tym, że jego twórcy nie boją skąpać się we krwi.

Covenant4

     Duża ilość postaci (piętnastu członków ekspedycji) nadaje nowemu „Obcemu” slasherowy ton, a pokaźny body count dowodzi, że Ridley Scott nie zapomniał o korzeniach serii: „Ósmy pasażer Nostromo” wpisywał się przecież w konwencję kina klasy „B”. W „Przymierzu” seks i przemoc mają wartość kardynalną, a trzewia oraz ich zniszczenie opiewane są w sposób niemal erotyczny (patrz: mokra scena z udziałem Callie Hernandez i Jussiego Smolletta). Na tym nie koniec: wizja cielesności i jej rozpadu nabiera kształtów cronenbergowskich, a ważkość gatunkowych prawideł, zapoczątkowanych przez Carpentera i Hoopera, urasta tu do rangi sacrum. „Obcy: Przymierze” to film, w którym głupi ludzie popełniają głupie błędy i jest to jedna z jego największych zalet.

     Wspaniale prezentuje się scena, w której z ciała jednego z bohaterów wydostaje się Chestburster (lub, jeśli ktoś woli, Backburster). Pierwsze „wyjście” Obcego to jego ucieczka z okowów niepewności, która przez lata dławiła tak Scotta, jak i wytwórnie filmowe. „Przymierze” stanowi udany powrót Obcego, który, choć nie jest centralną postacią, ma koronne znaczenie dla wydarzeń ekranowych. Karty rozdaje tu jednak Michael Fassbender, a towarzyszący mu na planie aktorzy (wśród nich Javier Botet jako motion capture’owy kosmita) zdają się dostosowywać do ustalanych przez niego reguł gry. Jako szlachetny Walter i arcyzły David Fassbender tworzy kreację nie tyle złożoną, co wręcz dychotomiczną. W roli Davida, eksperymentu, który wymknął się spod kontroli, nominowany do Oscara aktor przeraża jak nigdy dotąd: jego superinteligentny android jest wcieleniem Szatana, niebezpiecznym kusicielem, najgorszym wrogiem ludzkości. „Obcy: Przymierze” mieni się nihilistycznym kolorytem i zadaje ciężkie pytania. Czy życie to coś więcej niż konglomerat układów fizycznych? Czy człowiek to więcej niż maszyna biologiczna?

Covenant5

     Choć w „Przymierzu” sporo filozofuje się na temat sensu istnienia (najczęściej słuchając Wagnera i dyskutując o Byronie), w scenariuszu brakuje świeżych, intrygujących kontekstów. Powtórka z rozrywki – tak kolokwialnie można określić nowy film Scotta i ten epigonizm z pewnością podzieli widzów na dwa obozy. Mnie bardziej interesuje rozrywkowość nowego „Obcego” niż jego wtórność, lecz przyznam, że film jest mniej uniwersalny niż można by zakładać. Znalazły się w „Przymierzu” odwołania do najbardziej chlubnych momentów sagi, choć fakt, że jest piąty „Alien” efektem ubocznym serii, prędzej niż jej oficjalną kontynuacją, wydaje się oczywisty. Fundamentalnym błędem scenarzystów okazuje się sprzątanie fabularnego bałaganu, jaki pozostawił po sobie „Prometeusz”.

     W kosmosie nikt nie usłyszy twojego krzyku – głosił pamiętny tagline „Ósmego pasażera Nostromo”. Pośród donośnych krzyków krytyki, z jaką spotkało się „Przymierze” wśród fanów Obcego, można natomiast nie usłyszeć opinii pochlebnych: takich, że jest to film technicznie atrakcyjny, a przy tym przemyślany i mądrze skomponowany. Malkontenci zarzucają Ridleyowi Scottowi, że zjada własny ogon oraz profanuje nienaruszalną świętość. Scott-sprawca filmowych monumentów umarł dawno temu. Żyje natomiast autor solidnego kina rozrywkowego i powinniśmy życzyć mu wielu lat owocnej kariery.

     Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb oraz Movies Room. Blog His Name Is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Covenant3

07

Dodaj komentarz