Zbyt wiele współczesnych horrorów kręconych jest w oparciu o scenariusze o charakterze metafikcyjnym. I choć metafikcja potrafi film uskrzydlić (patrz „The Town That Dreaded Sundown”), bywa też solą w oku widza liczącego na kontakt z kinem prostolinijnym i nieskomplikowanym. Takimi były straszaki sprzed trzydziestu lat. „Piątki, trzynastego” czy „Uśpione obozy” miały jasno wyznaczone cele, były do bólu przewidywalne – w najlepszym tych słów ujęciu. Repliką ich uroczego pragmatyzmu postanowiła zająć się stacja Chiller, odpowiedzialna za produkcję zaskakująco dobrego serialu „Slasher”. Wspólnie z reżyserem Markiem Pavią oraz zarządcami firmy Shout! Factory telewizyjni producenci dali życie jednemu z lepszych tegorocznych filmów grozy. „Fender Bender”, o którym mowa, to relikt złotej ery kina spod znaku maski i piły łańcuchowej.
Nowy Meksyk. Nastoletnia Hilary (Makenzie Vega) dowiaduje się, że ukochany zdradza ją z przypadkową siksą. Wracając do domu, wzburzona i zdezorientowana ulega wypadkowi samochodowemu. Niegroźna kolizja, choć nie staje się przyczyną uszczerbku na zdrowiu, może ponieść za sobą okropne konsekwencje: stłuczeniu ulega auto należące do matki Hilary, „pożyczone” bez pytania. Dziewczyna nie jest świadoma, że kraksa była z góry zaplanowana, a jej uczestnik to niezrównoważony psychopata (Bill Sage); instynktownie podaje więc nieznajomemu swoje dane kontaktowe, w tym adres zamieszkania. Rodzice uziemiają krnąbrną małolatę na cały weekend, a sami wyjeżdżają poza miasto. Wizytę złoży Hilary nieproszony gość.