Archiwa tagu: cult favorite

Fanfary dla Słodkiego. [„Candyman”, 1992]

Wszyscy znają tę historię: jeśli staniesz przed lustrem i wypowiesz Jego imię pięć razy, znikąd wynurzy się żądny krwi upiór z hakiem zamiast dłoni, który załatwi Cię w okamgnieniu. Dla mieszkańców Cabrini–Green, chicagowskich slumsów, mityczny „On” to Candyman: w przeszłości wzięty, czarnoskóry malarz, a dziś mściwy duch i ofiara rasistowskich represji. Na północy Chicago rzeczywiście grasuje zabójca rozpruwający ofiary naostrzonym, zgiętym prętem – jeśli wierzyć dzielnicowym pogłoskom, jest nim paranormalna zjawa.

Sprawę Candymana bada Helen Lyle (Virginia Madsen), studentka Uniwersytetu Illinois, która w swojej pracy dyplomowej pochyla się nad folklorem słownym i przesądami. Pod lupę bierze też zjawisko miejskich legend i w takiej kategorii rozpatruje samego Candymana. Helen wierzy w naukę, nie bajki i zabobony. Gdy mąż – ceniony profesor – pobłażliwie traktuje tematykę jej pracy, daje jej to jeszcze większy impuls do działania. Przyszła socjolożka rusza do Cabrini–Green, by zinfiltrować tutejsze środowisko. Odnajduje budynek, w którym Candyman przelewał krew niewinnych.

Czytaj dalej Fanfary dla Słodkiego. [„Candyman”, 1992]

Z sercem do bebechów. [„Droga bez powrotu 2”, 2007]

Zaczęło się w połowie lat dziewięćdziesiątych. „Krzyk” Wesa Cravena wyraźnie inspirowany był głośnymi slasherami sprzed dekady. Początek nowego milenium rozbudził w widzach miłość do horrorów stylizowanych na ejtisowe kino eksploatacji. To wtedy jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać różne ociekające krwią reimaginacje, za którymi stali między innymi Eli Roth i Alexandre Aja. Pomiędzy wieloma lepszymi i gorszymi remake’ami („Teksańska masakra piłą mechaniczną”, „Wzgórza mają oczy”) ukazały się liczne produkcje oryginalne. Popularnym throwback horrorem okazała się „Droga bez powrotu” Roba Schmidta, w której atrakcyjni młodzi ludzie stają się łupem dla rodziny zmutowanych kanibali. Prosty, klasycznie napisany slasher zyskał rzeszę nastoletnich fanów, choć nie spodobał się krytykom. Okazał się filmem zbyt płaskim, czegoś w nim zabrakło.

W 2007 roku widzowie mieli szansę ponownie odwiedzić gęste lasy Wirginii Zachodniej – powstała bowiem kontynuacja, „Droga bez powrotu 2”. Wszystko, co mogliśmy pokochać w poprzedniej odsłonie serii, podniesiono w sequelu do kwadratu. Więcej w nim akcji, więcej mięsa i cielesnych okaleczeń, zabójstwa są brutalniejsze, a body count piętrzy się na naszych oczach. Na planie zdjęciowym przelano łącznie trzysta galonów sztucznej krwi. Siłą filmu okazuje się jego kampowy scenariusz, pełen absurdu, przesady, profanacji oraz wulgarnego języka. Kamp w „Drodze bez powrotu 2” to umowność, zawieszenie rzeczywistości, wyolbrzymione gesty i okoliczności. To sceny kazirodczych perwersji i dorośli mężczyźni eksplodujący w starciu ze strzałą, do której przywiązano laskę dynamitu.

Czytaj dalej Z sercem do bebechów. [„Droga bez powrotu 2”, 2007]

Dead meat. [„Droga bez powrotu”, 2003]

Już w przyszłym miesiącu serwisy VOD nawiedzi reboot serii „Droga bez powrotu”, która w latach 2003–2014 doczekała się łącznie sześciu odsłon. To idealna okazja, by powtórzyć je wszystkie lub przynajmniej kilka tych lepszych. Krwawą sagę zapoczątkował film Roba Schmidta sprzed blisko dwóch dekad, w którym sześciu dwudziestoparolatków staje się łupem dla rodziny zmutowanych kanibali. Student medycyny Chris (Desmond Harrington) rozbija swój samochód w środku lasu i zmuszony jest tułać się do najbliższego miasta. Podobny los spotkał pięciu przyjaciół, którzy planowali wybrać się pod namiot – ich auto wpadło jednak na rozwinięty pośrodku drogi drut kolczasty. Sytuacja wydaje się patowa, ale wszyscy zachowują zimną krew. Jeden z bohaterów ironizuje: „no tak, słynna gościnność rednecków”.

Ponieważ oglądamy horror z nurtu hicksploitation, oziębłe powitanie staje się zapowiedzią poważniejszych kłopotów. Wirginia Zachodnia okazuje się w „Drodze bez powrotu” równie zgubna, jak Georgia w „Uwolnieniu” i Nevada w klasyku Cravena „Wzgórza mają oczy”. Pierwszy z tytułów przywołany zostaje zresztą przez „klasowego” humorystę Scotta (Jeremy Sisto). Schmidt mnoży w swoim throwback horrorze gatunkowe motywy: na stacji paliw Chris spotyka bezzębnego dziadka, który ostrzega go, by nie zapuszczał się do lasu po zmroku, a pierwszymi ofiarami filmowych zabójców zostają amatorzy przygodnego seksu i marihuany. Zupełnie jak w niedawnym „W lesie dziś nie zaśnie nikt”. Główna bohaterka nosi imię po nieszczęsnej Jessie Burlingame z powieści Stephena Kinga „Gra Geralda”. Widzimy ją nawet spętaną, z nadgarstkami przytwierdzonymi do metalowej ramy łóżka.

Czytaj dalej Dead meat. [„Droga bez powrotu”, 2003]

Lesbijki piją krew i zjadają mizoginów. [„Vampyres”, 1974]

     Była już mowa o gejowskich fetyszach i biseksualnych namiętnościach, teraz przyszła pora odsłonić literę „L” akronimu LGBTQ. „Vampyres” José Ramóna Larraza to film, który nie mógłby zostać pominięty w pride’owym przeglądzie horrorów, choć warto zaznaczyć, że do najdumniejszych momentów queerowego kina grozy raczej mu daleko. Jest na pewno czołowym przedstawicielem nurtu sexploitation, który skupiał się na ukazaniu wampiryzmu przez pryzmat lesbijskich żądz – wbrew pozorom ten niszowy, zdawałoby się, kierunek zdominował scenę horroru w latach siedemdziesiątych.

Vampyres1974-03

     To pionierstwo nie musi jednak oznaczać, że „Vampyres” to film szczególnie udany. Przeciwnie: Larraz postanowił zbudować go na gołych ciałach, merytorycznie nie jest on zbyt rzetelny, ani umiejętnie zharmonizowany. Muszę przyznać, że mam problem z „Vampyres” na kilku różnych poziomach. Bo z jednej strony okraszony jest film przyjemnym dla oczu i uszy retro vibe’m, a z drugiej sprawia wrażenie nadto archaicznego. Bo swoim wampirzycom dał reżyser pełną kontrolę nad mężczyznami, ale jednocześnie przedstawił je jako dewiantki. Praca kamery upodabnia film do koronnych pozycji europejskiego art-house’u, ale wyrafinowane kadry są raczej osłodą, wyrwaną z nierównej, chwilami gorzkiej całości.

Czytaj dalej Lesbijki piją krew i zjadają mizoginów. [„Vampyres”, 1974]

Czarna wdowa i Chrystus w seksownym speedo. [„Czwarty człowiek”, 1983]

     Filmy Paula Verhoevena z końca lat siedemdziesiątych, „Ślepy traf” i „Namiętność Kate”, spotkały się z mocno mieszanym odbiorem holenderskich krytyków. Zarzucano im płytkość, co reżyser wziął mocno do siebie: na tyle, że postanowił nakręcić projekt dużo bardziej przenikliwy, dający możliwość rozwiniętej interpretacji. W efekcie powstał hiperrzeczywisty dreszczowiec „Czwarty człowiek”, w którym realizm zastąpiony zostaje znakami umownymi i metafizyczną złudą, a świat przedstawiony podporządkowany jest doznaniom zmysłowym – nie obowiązują w nim zasadniczo prawa logiki.

DeVierdeMan2

     W „Czwartym człowieku” biseksualny pisarz Gerard Revé (Jeroen Krabbé) przybywa do nadmorskiego miasteczka, by dać wykład w klubie literackim. Mężczyzna szybko zwraca uwagę miejscowej kusicielki o androgynicznym typie urody. Christine (Renée Soutendijk) od razu przechodzi do ataku: chce przespać się z prozaikiem i nie spocznie, póki nie dopnie swego. Erotyczna przygoda przynosi zaskakujące następstwa. Gerard odkrywa, że kochankiem Christine jest seksowny robotnik, wcześniej widziany na dworcu amsterdamskim. „Muszę go mieć, choćby miało mnie to zabić”, rzuca, spoglądając na zdjęcie, i zaklina tym samym rzeczywistość. Christine potraktuje słowa pisarza całkiem na poważnie.

Czytaj dalej Czarna wdowa i Chrystus w seksownym speedo. [„Czwarty człowiek”, 1983]

„Let’s buzz!” [„Slumber Party Massacre II”, 1987]

     Prawie każdy znaczący slasher z lat osiemdziesiątych, który zarobił trochę grosza, doczekał się sequela. Nie inaczej było z „The Slumber Party Massacre” – pierwszym horrorem typu „slice-and-dice” napisanym i wyreżyserowanym przez kobiety. Film, w niektórych kręgach uznany za feministyczną zgrywę z kina stalk n’ slash, odniósł spory sukces, gdy wydano go na rynku video, co poskutkowało nadejściem dwóch kontynuacji (i kilku spin-offów). Pierwsza ukazała się na jesieni 1987 roku i tak naprawdę bardzo różniła się od swego poprzednika.

SlumberPartyMassacreII-4

     „Slumber Party Massacre II” jeszcze bardziej niż „jedynka” skręca w stronę komedii. W pierwszej odsłonie serii Amy Holden Jones żonglowała humorem sytuacyjnym oraz czystej krwi grozą – tej drugiej było tu jednak więcej, przez co parodia gatunku roznosiła się w filmie cichym echem. „Dwójce” natomiast nikt nie wyrzuci, że potrafi nastraszyć. Bohaterki mizdrzą się tu przed kamerą, patrząc w sam środek obiektywu, jakby tańcząc seksownie, chciały złamać czwartą ścianę (łamią tylko nasze żebra, bo nonsens sceny sprawia, że umieramy ze śmiechu). Nastoletnie pryszcze przybierają totalnie nierzeczywistych rozmiarów i wybuchają w twarz nieszczęsnemu rozmówcy. Z głośników radia samochodowego puszczane są pomylone piosenki o tokijskich kabrioletach, a dzieciaki znają do nich wszystkie słowa – jakby nie mogły po prostu słuchać Madonny czy Bon Joviego. Muzyki w ogóle jest w filmie dużo: „Slumber Party Massace II” to horror pełen musicalowych swawoli i tandetnych, śpiewanych przerywników.

Czytaj dalej „Let’s buzz!” [„Slumber Party Massacre II”, 1987]