Dead meat. [„Droga bez powrotu”, 2003]

Już w przyszłym miesiącu serwisy VOD nawiedzi reboot serii „Droga bez powrotu”, która w latach 2003–2014 doczekała się łącznie sześciu odsłon. To idealna okazja, by powtórzyć je wszystkie lub przynajmniej kilka tych lepszych. Krwawą sagę zapoczątkował film Roba Schmidta sprzed blisko dwóch dekad, w którym sześciu dwudziestoparolatków staje się łupem dla rodziny zmutowanych kanibali. Student medycyny Chris (Desmond Harrington) rozbija swój samochód w środku lasu i zmuszony jest tułać się do najbliższego miasta. Podobny los spotkał pięciu przyjaciół, którzy planowali wybrać się pod namiot – ich auto wpadło jednak na rozwinięty pośrodku drogi drut kolczasty. Sytuacja wydaje się patowa, ale wszyscy zachowują zimną krew. Jeden z bohaterów ironizuje: „no tak, słynna gościnność rednecków”.

Ponieważ oglądamy horror z nurtu hicksploitation, oziębłe powitanie staje się zapowiedzią poważniejszych kłopotów. Wirginia Zachodnia okazuje się w „Drodze bez powrotu” równie zgubna, jak Georgia w „Uwolnieniu” i Nevada w klasyku Cravena „Wzgórza mają oczy”. Pierwszy z tytułów przywołany zostaje zresztą przez „klasowego” humorystę Scotta (Jeremy Sisto). Schmidt mnoży w swoim throwback horrorze gatunkowe motywy: na stacji paliw Chris spotyka bezzębnego dziadka, który ostrzega go, by nie zapuszczał się do lasu po zmroku, a pierwszymi ofiarami filmowych zabójców zostają amatorzy przygodnego seksu i marihuany. Zupełnie jak w niedawnym „W lesie dziś nie zaśnie nikt”. Główna bohaterka nosi imię po nieszczęsnej Jessie Burlingame z powieści Stephena Kinga „Gra Geralda”. Widzimy ją nawet spętaną, z nadgarstkami przytwierdzonymi do metalowej ramy łóżka.

Film jest krótki, łatwy w odbiorze, czytelny i prosty. Może odrobinę zbyt prosty. Jeśli postawić go obok sequela z 2007 roku, sprawia wrażenie zachowawczego i zwyczajnie mniej ciekawego. Zrealizowany na jedno kopyto, pozbawiony jest czarnego humoru i wysokooktanowej rozróby, które z „dwójki” uczyniły najlepszą odsłonę serii. Tak naprawdę nie dzieje się w filmie wiele, zbyt szeroka jest w nim ekspozycja, a słabo zarysowano dramaturgię i zapętlono akcję. Starcie mieszczuchów z wiejskimi ludożercami zamknięto w zaledwie dwóch przestrzeniach (upiorna chata, leśna strażnica, upiorna chata – bis). Nie ma w „Drodze bez powrotu” czegoś takiego jak wątek poboczny, postaciom nie przypisano cech charakterologicznych. Nawet gore’u uzbierało się w filmie tylko dostatecznie dużo, podczas gdy pozostałe „Drogi…” toną we krwi.

Twórcy mieli farta, że jako członka ekipy udało im się zwerbować Stana Winstona. Czarodziej efektów specjalnych (który przy okazji film wyprodukował) sprawia, że wszelkie akty kanibalizmu, wszelkie uderzenia siekierą i inne krwawe wypadki ogląda się z dużą dozą spaczonej przyjemności. Winston związany był z horrorem od dziesięcioleci – maczał palce między innymi przy „Najeźdźcach z Marsa”, „The Thing” Carpentera, „Piątku, trzynastego III”. Wybornie grindhouse’owy klimat udało się w „Drodze…” wypracować przede wszystkim dzięki niemu, czuwającemu nad przebiegiem prac na planie zdjęciowym. Zakończenie filmu ewidentnie pomyślane zostało jako mały hołd dla slasherów z Jasonem Voorheesem w roli głównej.

Na plus ocenić można jeszcze brak wymuszonego wątku miłosnego między Chrisem a Jessie (ona jest twarda i zaradna, on nie wydaje się nią zainteresowany) oraz seksapil obsady. Wszystkie aktorki wyglądają w „Drodze bez powrotu” jak rasowe supermodelki; Eliza Dushku, ubrana w opinający tank top i ciasno przylegające dżinsy, bardzo przypomina Erin z remake’u „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Co ciekawe, pod koniec filmu, po wszystkich utarczkach z mięsożernymi wieśniakami, fryzura i makijaż Dushku pozostają właściwie nietknięte. Jeśli coś w „Drodze bez powrotu” naprawdę nie wyszło, będą to fatalne dialogi: wygłaszane kwestie są tępe i sztuczne, w najlepszym przypadku działają na nerwy. Sisto – który dał przecież poznać się jako dobry aktor – zachowuje pokerową twarz, cytując pseudointelektualne bzdury; widać, że obronną ręką wyszedłby nawet, gdyby Schmidt kazał mu czytać przed kamerą etykiety produktów spożywczych. Sporo uzbierało się też w scenariuszu błędów logicznych – okazuje się na przykład, że leśne mutanty, które nigdy nie poznały cywilizacji, potrafią bez problemu prowadzić nowoczesny samochód. Pojawia się postać dziewczyny, która za nic nie zaspokoi swoich potrzeb fizjologicznych za przysłowiowym krzakiem, ale nie ma problemu przekroczyć progu najbrudniejszej rudery świata. Do tego dochodzi scena z popisami kaskaderskimi na przerośniętych dębach. Pozostali przy życiu bohaterowie kryją się przed kanibalami wysoko nad poziomem ziemi, wykonując układy akrobatyczne na gałęziach, które same w sobie przypominają perfekcyjnie płaskie kładki i w większości łączą się ze sobą, co by ułatwić młodym chód. Mogę się mylić, ale chyba nie tak „działają” dziko rosnące drzewa…

Poddałem „Drogę bez powrotu” konstruktywnej krytyce, ale na koniec powtórzę: to niezły, w pewien sposób ponadczasowy film. Ponadczasowy, bo klasyczny, przywołujący VHS-ową nostalgię. Idealny na letni wieczór z dreszczykiem, dobra rozgrzewka przed lepszym sequelem. Jako nastolatek wałkowałem go dosłownie dziesiątki razy – może dlatego po latach niczym mnie nie zaskoczył. Schmidt kanibalizuje w „Drodze…” lepsze backwoods horrory, składa z nich własną, niekoniecznie oryginalną wariację. Czy za kilka lat, wybierając między premierą na Netfliksie a tym właśnie filmem, znów dokonam nostalgicznego skrętu w przeszłość? Jestem absolutnie pewien, że tak.

PS. Kolejny powód, dla którego warto powtórzyć „Drogę bez powrotu”: Desmond Harrington. Ten niedoceniony i dziś już, niestety, zapomniany aktor – znany też ze „Statku widmo” i kapitalnej roli w „Obiekcie pożądania” – właśnie u Schmidta dowiódł, że jest wykonawcą uniwersalnym i świetnie sprawdziłby się także jako hollywoodzki leading man. Szkoda, że po sześciu sezonach „Dextera” jego kariera zupełnie się posypała.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Dodaj komentarz