14 stycznia będzie wielkim świętem w życiu każdego szanującego się maniaka horroru. Już jutro na ekranach kin debiutuje bowiem „Krzyk” w reżyserii Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta – piąta odsłona krwawej serii, zapoczątkowanej ćwierć wieku temu przez Wesa Cravena. Nie będę owijał w bawełnę: film jest prawdziwym rajem dla miłośników kina stalk n’ slash, dla cyklu okazuje się powiewem nowego życia. To sequel, który na równi przestrzega slasherowych prawideł i je obala – co więcej, wychodzi z tego karkołomnego zadania obronną ręką. Twórcom udało się stworzyć świeży i odkrywczy horror o przyjemnie nostalgicznym posmaku. Na taką premierę czekali wszyscy fani Ghostface’a.
Po zabójstwach z 1996 roku miasteczko Woodsboro nigdy nie było już takie samo. Zbrodnie popełnione przez Billy’ego Loomisa i Stu Machera – a następnie zastęp szalonych naśladowców – odcisnęły na kalifornijskiej społeczności trwałe piętno. Kiedy mogło wydawać się, że mieszkańcy są już bezpieczni, zaatakowana zostaje lokalna nastolatka. Nożownik w czarnej pelerynie i masce ducha znów wyrasta znikąd, tym razem przyświeca mu jednak inny niż zwykle cel. Na wieść o wydarzeniach z Woodsboro Sidney i Gale stawiają swoje życie na szali i ponownie odwiedzają przeklętą mieścinę. Towarzyszy im Dewey – zwolniony z policji i obsesyjnie rozpamiętujący przeszłość.
Czytaj dalej Udany powrót Ghostface’a. Craven byłby dumny. [„Krzyk”, 2022]