Nie przeginaj z kampem. [„Wcielenie”, 2021]

„Wcielenie” sprawia wrażenie filmu skleconego przez kogoś, kto obejrzał w życiu mnóstwo horrorów, ale nie do końca wie, jak wyreżyserować swój własny, by nie budził poczucia żenady. Ten ktoś to James Wan – bodaj najgłośniejszy hollywoodzki reżyser specjalizujący się w kinie grozy.

Wan, który zaliczył mocny debiut dzięki „Pile”, a już drugim filmem, „Martwą ciszą”, dowiódł swego dyletanctwa, od lat tapla się w samouwielbieniu. Jego horrory są proste i ograne, a przy tym przydługie, montowane ku pochwale próżności reżysera, ale niedzielnym kinomanom wystarczą – co widać po ich wynikach komercyjnych. Wan nigdy nie był wytrawnym narratorem – przeciwnie: jego fabuły najczęściej można zamknąć w dwóch, trzech zdaniach. We „Wcieleniu”, podobnie, historia jest zdawkowa i drugorzędna, a cały film „trzyma się” na jednym jedynym plot twiście. Albo inaczej: ma się na nim trzymać.

Madison (Annabelle Wallis) jest nieśmiałą i wrażliwą kobietą, która tkwi w nieszczęśliwym związku z mężem-brutalem. Pewnej deszczowej nocy, po kolejnej sprzeczce i rękoczynach, mężczyzna zostaje zamordowany przez nieznanego sprawcę. Bohaterka zaczyna doświadczać koszmarnych wizji z udziałem tej samej postaci – długowłosego zabójcy w płaszczu i czarnych rękawiczkach. Najgorsze jednak dopiero przed nią. Okazuje się, że wyśnione zbrodnie mają miejsce w rzeczywistości. Kim jest tajemniczy psychopata i co łączy go z Madison?

Odpowiedź na to pytanie okaże się szalenie niezadowalająca – do tego stopnia, że przy napisach końcowych widz zastanawia się, czy Wan kręcił „Wcielenie” na serio, czy spłatał nam figla. Czy jego nowy film to nieudany żart. „Wcielenie” to dziewięćdziesiąt minut narracyjnego analfabetyzmu, poprzedzające kwadrans kosmicznego nonsensu. Nic się tu nie zgrało, a całość ciągnie w dół źle pomyślana kampania marketingowa. Przez miesiące film reklamowano jako ukłon dla włoskiego kina grozy, tymczasem produkt finalny zupełnie pozbawiony jest charakteru. Wbrew zapowiedziom nie ma nic wspólnego z horrorami typu giallo: skórzane rękawiczki na dłoniach mordercy i ostre kolory opalające przestrzeń planu w trzech, czterech scenach nie ujednolicają „Wcielenia” z „Głęboką czerwienią” czy „Tenebre”. One pojawiają się w filmie wyłącznie dla szpanu.

Wan nie koncentruje się we „Wcieleniu” na kinie giallo, choć ten kierunek mógłby okazać się bardziej owocny. Żongluje jedynie pomysłami i konceptami; na oślep próbuje wyczarować coś z niczego. Wiele motywów „pożycza” z innych horrorów, jest „zainspirowany” choćby twórczością Cronenberga. Można dostrzec podobieństwa między „Wcieleniem” a „Siostrami” (1972) czy „Wiklinowym koszykiem”. Kotłują się tu elementy body horroru, eksploatacji z gatunku „women in prison”, a nawet horroru gotyckiego (pierwszą scenę rozegrano w quasi-zamku na zboczu góry; w drugiej samoistnie otwierają się drzwi i gasną światła). Zabójstwo przy użyciu spiczastego trofeum naukowego to zuchwała kopia z brytyjskiego filmu „Censor” – który zresztą będzie lepszym wyborem dla miłośników throwback horroru i kina o smaku retro.

Wan powiedział niedawno, że do nakręcenia „Wcielenia” ośmieliły go stare horrory Briana De Palmy czy Dario Argento. Dobrze byłoby, gdyby twórca „Obecności” wyrzucił te nazwiska ze swojego słownika, bo wymienionym reżyserom nie dorasta do pięt. „Wcielenie” to film nadmiernie kampowy, efekciarski, zniekształcony gatunkowo. Przesadnie karykaturalny w swych założeniach i po prostu źle wyreżyserowany – niektórzy odtwórcy chwytają się tej estetyki i tworzą na jej fali niezłe role, inni błądzą po omacku przed kamerą. Zadaniem reżysera jest ukierunkowanie wykonawcy, w jakie aktorskie tony uderzać. Wan w ogóle tego nie robi; w efekcie wielu aktorów uprawia nudność przed kamerą. Obronną ręką wychodzi z tej katastrofy chyba tylko Michole Briana White, grająca pyskatą detektyw. To rola, której nie powstydziłaby się Wanda Sykes; może bliższa „Akademii Policyjnej” niż horrorowi z wątkiem brutalnych morderstw, ale ja to kupuję.

Wan wyżej ceni sobie wypracowanie specyficznej atmosfery niż sensowną konstrukcję fabularną. Jego postaci są papierowe, a ich charakteryzacja często ledwo zipie. Wątek relacji rodzinnej i siostrzanej więzi jest nie tyle telenowelowy, co po prostu żaden – w scenariuszu poświęcono mu może z pół strony. Do bólu udramatycznione dialogi, nawet jeśli oddają sedno kampu, brzmią idiotycznie (przykład: monolog o piciu energii elektrycznej), a głównej bohaterce wkładane są w usta same frazesy. Wielkie wyjaśnienie filmowej zagadki – któremu można by dedykować odrębną recenzję, ale którego nie chcę spoilować – swoim absurdem dorównuje chyba tylko scenie finałowej z pierwszego „Sleepaway Camp”.

Znajdą się tacy, którzy uznają, że właśnie o tę niedorzeczność we „Wcieleniu” chodziło. Że film Wana to ukłon w stronę – pauza – i tutaj pozwolę sobie nie wymienić tytułu. Często powstają takie horrory: mają być hołdem dla dawnych, często słabych, ale kultowych pozycji i przez to powinniśmy wybaczyć im własne niedociągnięcia. W przypadku „Wcielenia” jest to niemożliwe. Nie interesuje mnie, czy w rękach Wana miał powstać dostojny pomnik, czy bajerancka laurka dla kina klasy „B”. Film to po prostu drugorzędna rozrywka o niskiej wartości artystycznej i merytorycznej.

Jak na swój budżet (według „Deadline” sięgający czterdziestu milionów dolarów) „Wcielenie” wydaje się zaskakująco tanim horrorem – uwagę zwracają pospolita scenografia, sztampowe kostiumy i tandetna peruka Wallis, która rozprasza uwagę i nosi znamiona spoileru. Nie spisały się również kadry muzyczne, co dziwi najbardziej, bo za ścieżkę dźwiękową odpowiada Joseph Bishara („Naznaczony”, „Annabelle”). Tym razem Bishara kompletnie nie potrafił odczytać emocji towarzyszących co bardziej kampowym scenom i interakcjom między aktorami. Jego kompozycje brzmią jak coś, co mogłoby uświetnić inny vintage’owy horror, ale we „Wcieleniu” zupełnie się nie sprawdziły.

Zabójstwa w filmie nie mogłyby równać się z tymi z oryginalnej „Piły”. Zakończenie sugeruje, że Wan chciał za pomocą „Wcielenia” wzbudzić to samo poruszenie, które udało mu się rozpętać lata temu dzięki Jigsawowi, ale jakościowo oba tytuły są jak niebo i ziemia. Finał „Wcielenia” uśmierciły między innymi okropne efekty CGI oraz bzdurne sceny akcji: główny antybohater przemienia się tu w latającego wojownika rodem z azjatyckich wuxia movies. Cały film wydaje się niepoważny, a tuż przed napisami końcowymi pada wreszcie odpowiedź na wcześniejsze pytanie: tak, „Wcielenie” to niewiele więcej niż głupi żart.

James Wan nakręcił „Piłę” na podstawie scenariusza Leigh Whannella. Panowie współpracowali później przy kilku innych projektach, choć, niesprawiedliwie, tylko jeden z nich został hollywoodzką grubą rybą. Zamiast „Wcieleniu” dajcie szansę mniej głośnym tytułom z katalogu Whannela. Jego „Niewidzialny człowiek” czy nawet „Szkolna zaraza” to horrory stokroć lepsze niż którakolwiek odsłona „Obecności”.

Recenzja znajduje się także na stronie PrimeMovies.pl, pod niniejszym odnośnikiem. Zapraszam do śledzenia swojego profilu w tym serwisie.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Prime Movies, Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Dodaj komentarz