„Fuckin’ millennials!” [„Tone-Deaf”, 2019]

     Richard Bates Jr. powrócił z nowym filmem i chociaż poziomem odrobinę odstaje on od poprzedniego („Trash Fire”), możecie nastawiać się na kino zadziorne, zrealizowane z pazurem – bynajmniej nie spiłowanym. Narracja prowadzona jest w „Tone-Deaf” w stylu charakterystycznym dla reżysera: opiera się na przebłyskach wspomnień i surrealnych wizjach, zmierzając zarazem w kierunku nieuchronnej katastrofy. Pokręcony storytelling przysporzył Batesowi Jr. grupę wiernych fanów i zapewne ucieszy ich fakt, że czwarta fabuła Amerykanina posługuje się tym samym ciętym, kąśliwym jęzorem, co produkcje wcześniejsze.

Tone-Deaf-4

     „Tone-Deaf” ma stanowić komediowe spojrzenie na nastrój społeczno-polityczny, panujący obecnie w Stanach Zjednoczonych. Poznajemy Harveya (Robert Patrick), podstarzałego prowincjusza i wdowca, który mieszka w stylowym domu pośród pól. Mężczyzna kieruje się dewizą, wedle której życie opiera się wyłącznie na wysiłkowej pracy i poświęceniach. Deprymuje go modernizacja, rozwój społeczny stanowi dla Harveya tak dalece posunięty problem, że wreszcie wpada on w sidła szaleństwa. Mężczyzna zamieszcza w internecie ogłoszenie o wynajmie domu na weekend. Odpowiada na nie dwudziestokilkulatka w wielkich okularach i z telefonem przyklejonym do ręki. Dziewczyna ma zupełnie inne wartości i priorytety niż on, gdy był w jej wieku. Nie może wiedzieć, że wpadła w pułapkę bez wyjścia. Rozpoczyna się polowanie na millenialsa.

Czytaj dalej „Fuckin’ millennials!” [„Tone-Deaf”, 2019]

Człowiek psu wilkołakiem. [„Zły wpływ księżyca”, 1996]

     „Zły wpływ księżyca”, czyli ten film, w którym Michael Paré daje popis swoich umiejętności i przyćmiewa obecnych na planie towarzyszy. Może to brzmieć jak wyrażenie sprzeczne, bo od lat oglądamy brooklyńskiego gwiazdora w szalenie kiepskich produkcjach („Abattoir”, „Seed: Skazany na śmierć”). Paré nie należy do hollywoodzkiej ekstraklasy, ale kiedy ma z czym – i kim – pracować, ekran należy do niego. Dowiódł temu w „Księżycu 44” Rolanda Emmericha i „Przekleństwach niewinności” – pełnometrażowym debiucie Sofii Coppoli. Prawdziwy pazur pokazał jednak w „Złym wpływie księżyca”, zresztą całkiem dosłownie. Horror Erica Reda powstał w 1996 roku i z biegiem lat zestarzał się całkiem szlachetnie. Opowiada o fotoreporterze, który podczas wizyty w Nepalu zostaje zadrapany przez wilkołaka. W ten sposób rodzi się w mężczyźnie zew krwi.

badmoon2

     „Zły wpływ księżyca” rozpoczyna się z przytupem. Paré uprawia seks z partnerującą mu pięknością. Jako fotograf Ted, a może też w rzeczywistości – scena wręcz kipi od autentycznego erotyzmu, a aktor wydaje się niczym nieskrępowany. Kochankowie tak bardzo pochłonięci są igraszkami, że ledwo zauważają bestię, która ładuje im się do namiotu. Red nie pozostawia szerokiego pola dla naszej wyobraźni: kończą się akty miłosne, a zaczynają te masakryczne. Wilkołak dosłownie rozdziera ukochaną Teda swymi łapskami, a jemu samemu rozszarpuje pierś. W powietrzu latają płyny ustrojowe i mięso, ale bohaterowi udaje się chwycić za strzelbę. Po oddaniu strzału głowa drapieżnika eksploduje w efekcie slow motion.

Czytaj dalej Człowiek psu wilkołakiem. [„Zły wpływ księżyca”, 1996]

Trudne powroty. [„Next of Kin”, 1982]

     Po latach postwojennego kryzysu kino australijskie odżyło dopiero wraz przyjściem szalonych lat 70. i narodzinami Nowej Fali. To wtedy popularność zyskały filmy ozploitation, takie jak „Samochody, które zjadły Paryż”, i horrory w bardziej podstawowej definicji. O niebo lepszy od „Samochodów…” – które recenzowałem parę miesięcy temu – okazał się dreszczowiec „Next of Kin” w reżyserii Tony’go Williamsa. Projekt ten przeżywa teraz drugą młodość, bo wydany został na odpicowanym Blu-rayu. Zachwycił się filmem nawet Quentin Tarantino, tempo jego akcji i atmosferę porównując do tych z Kubrickowskiego „Lśnienia”.

NoK2

     Gatunkowo pozycje te różnią się od siebie, ale to m. in. dlatego, że „Next of Kin” kroczy kilkoma ścieżkami horroru jednocześnie, a „Lśnienie” mogło pochwalić się większą homogenią. Główna bohaterka (Jacki Kerin o intensywnym spojrzeniu) wprowadza się do odziedziczonej posiadłości, którą przebudowano na dom spokojnej starości. Na miejscu odnosi wrażenie, że jest obserwowana, a poczucie niepewności nie opuszcza jej nawet na krok. Coś złego czai się na tutejszych korytarzach; wiele wskazuje na to, że drzwi nie skrzypią tylko ze starości.

Czytaj dalej Trudne powroty. [„Next of Kin”, 1982]

Życie jak film. [„Nightmare Cinema”, 2018]

     Infantylnie śmieszna i przeszywająco upiorna, superkrwawa i telewizyjnie zachowawcza. Taka właśnie jest antologia „Nightmare Cinema”, w której Mickey Rourke wciela się w postać podejrzanego Kinooperatora. Na jego sali pokazywane są filmy zadziwiająco osobiste i odzwierciedlone w rzeczywistości: przekonuje się o tym grupa nieszczęśników, na ekranie oglądających właściwie siebie samych. Brzmi to wszyscy bardzo surrealistycznie, choć całość jest mniej wydumana niż na przykład „The Theatre Bizarre” z 2011 roku.

NightmareCinema4

     „Nightmare Cinema” to efekt współpracy pięciu skrajnie różnych reżyserów, między innymi Ryūheia Kitamury i Joe Dantego. Historie średnio przystają do siebie nawzajem, a przeplatający kolejne segmenty wątek Kinooperatora jawi się jako pomysł nierozwinięty, umieszczony w filmie z konieczności (ktoś przecież musi wyświetlać bohaterom ich własne koszmary na dużym ekranie). W anglojęzycznych recenzjach filmu często przewija się zwrot „mixed bag” i myślę, że dużo mówi on tym, czy udało się twórcom skleić tych kilka opowiastek, nadając im zwarty kształt. Dwa segmenty są udane, reszta – nie do końca.

Czytaj dalej Życie jak film. [„Nightmare Cinema”, 2018]

Finding the right home can be murder. [„Wymarzone mieszkanie”, 2010]

     Dawno nie widziałem azjatyckiego horroru, ale o „Wymarzonym mieszkaniu” (aka „Dream Home”) słyszałem wiele dobrego, więc postanowiłem nadrobić zaległości. Film znalazł się na kilku listach najlepszych slasherów ostatnich lat, choć warto zaznaczyć, że kinem typu slash-and-hack jest zaledwie w jednej trzeciej. Pomyślano „Dream Home” jako miks horroru i dramatu społecznego, w którym bohaterka zmaga się z przeciwnościami losu – chorobą ojca, rosnącymi kosztami utrzymania w Hongkongu – i w końcu pęka. A przez „pęka” mam na myśli, że chwyta za ostre narzędzie i zaczyna mordować mieszkańców drogiego apartamentowca – bo nie było ją stać, by w nim zamieszkać. Sheung (Josie Ho) pracuje na dwa etaty, ale coraz wyższe ceny mieszań oddalają ją od marzenia o wprowadzeniu się do prestiżowego lokum z widokiem na miasto. Do tego nie może opłacić operacji swemu tacie, a przyjaciele nie rozumieją jej problemów.

DreamHome2

     Reżyser Ho-Cheung Pang przygląda się dwóm klasom społeczności hongkońskiej: biedniejszej średniej i tej wyższej. Bohaterka z oddaniem walczy o swój własny, wymarzony kąt, zupełnie tracąc kontakt z rzeczywistością. Morduje ludzi dalekich od perfekcji (np. potencjalnych gwałcicieli), ale w gruncie rzeczy niewinnych. Wątek socjologiczny jest w „Dream Home” prowadzony na pierwszym planie, a sceny gore to jedynie urozmaicenie – przynajmniej w teorii, według zamysłu reżysera. W istocie dramat społeczny mniej intryguje – chwilami wręcz nuży – a jatka to najlepsze, co ma Pang w ofercie. Dawno nie zostałem uderzony po oczach tak obrazową, dosadną przemocą. Sheung nie uśmierca swoich ofiar „byle jak”: każde morderstwo jest spektakularne, zaskakujące i wyjątkowo brutalne. To orgia terroru i agresji: chłopak zostaje rozpruty do tego stopnia, że prawie wszystkie jego wnętrzności lądują na podłodze, a ciężarna kobieta zostaje powoli uduszona odkurzaczem i w międzyczasie dochodzi do poronienia. Sceny zabójstw są abstrakcyjne i mało realistyczne, ale przerażają, bo przemoc wydaje się niczym nieuzasadniona. Koniec końców Sheung nie przejmuje mieszkań swych ofiar; zabija je jakby dlatego, że żyje im się lepiej, na wyższym poziomie.

Czytaj dalej Finding the right home can be murder. [„Wymarzone mieszkanie”, 2010]

You don’t read the book, the book reads you. [„Upiorne opowieści po zmroku”, 2019]

     Znaczna część „Upiornych opowieści po zmroku” – nowego horroru wyprodukowanego przez Guillermo del Toro – toczy się w okresie halloweenowym. Z jednej strony żałuję, że film nie nawiedzi kin, gdy na zewnątrz hula dżdżysty, jesienny wiatr, z drugiej zaś rozumiem tę decyzję, bo w sierpniu przed dużym ekranem często zasiadają widzowie młodsi. „Upiorne opowieści…” to adaptacja serii książek, które w latach osiemdziesiątych zapewniły nieprzespane noce niejednemu kilku-, kilkunastolatkowi. W Stanach premiera ekranizacji jest wydarzeniem bez precedensu: powieści Alvina Schwartza stanowią tam dziedzictwo kulturowe i stawiane są na równi z bestsellerami R. L. Stine’a. Film może więc okazać się wielkim sukcesem kasowym. Nie wiem, czy polskim widzom udzieli się ta gorączka – gdybym miał zakładać, powiedziałbym, że nie. „Opowieści” mogą spodobać się dzieciakom jako dobry przykład „gateway horroru” – czyli grozy kontrolowanej, z kategorią „PG-13”. Do nich produkcja jest kierowana przede wszystkim. Starszym odbiorcom zagra zaś w sercu nostalgia za dawną epoką i klasykami spod szyldu Amblina.

ScaryStories4

     Rok 1968, Mill Valley w stanie Pensylwania. Grupa nastolatków, z aspirującą pisarką Stellą (Zoe Colletti) na czele, spędza wspólnie noc halloween. Przyjaciele trafiają do domu Bellowsów, który stoi pusty od dziesięcioleci i uchodzi za nawiedzony. Zapędzeni do piwnicy przez szkolnego prześladowcę, odkrywają księgę pełną opowieści z dreszczykiem – według wierzeń każde słowo spisano ludzką krwią. Stella chowa wolumin do torby i przemyca go do domu. Jeszcze nie wie, że grabież rozzłości martwą właścicielkę książki, która zrobi wszystko, by nie tylko dzieciaki nastraszyć, ale też dać im nauczkę.

Czytaj dalej You don’t read the book, the book reads you. [„Upiorne opowieści po zmroku”, 2019]