Filmowe podsumowanie 2015 roku: 10 najgorszych horrorów

2015

„Honorable” mention: „Re-Kill”„The Hallow”

xHonorableMent

10. „Piramida”

Piramida

     Amerykańscy i angielscy archeolodzy (wśród nich Denis O’Hare) odkrywają tajemniczą piramidę, ukrytą pod pustynnym szczerkiem. Atakują ich tam starożytne kotoszczury, które mają zaskakująco wiele wspólnego ze współczesnymi, udomowionymi kiciusiami: bliskość ludzi jest im kompletnie obojętna do momentu, w którym czegoś potrzebują. Choć piramidą władają dziesiątki kocurów, atakują one nie wówczas, gdy powinny, a wtedy, kiedy scenarzystom kończy się pomysł na ciągnięcie akcji. Na lenistwo zbierało się autorom skryptu często. Dramaturgii znajdziemy w „Piramidzie” tyle, ile Sfinks napłakał, bo na znaczny procent filmu złożyły się absolutnie zbędne plątaniny relacji i uczuć między bohaterami, a także przemądrzałe historyczne anegdoty jednej z bohaterek. W tym fabularnym labiryncie niemal każdy skręt naprowadza widza na ślepy zaułek. Grégory Levasseur zgwałcił mitologię egipską oraz spuścił swoją karierę w toalecie.

9. „Fear Clinic”

FearClinic

     Za sprawą morderczych urojeń i obecności Roberta Englunda pośród aktorów „Fear Clinic” pobrzmiewa nieco „Koszmarem z ulicy Wiązów”. Kiedy indziej z pełną premedytacją kalkuje scenariusz remake’u „Domu na Przeklętym Wzgórzu”. Z wymienionymi tytułami nie ma jednak nic wspólnego – nie jest ani mądrą metaforą igrającą z percepcją widza, ani nawet strawnym survival horrorem o sporym potencjale rozrywkowym. Czym więc jest „Fear Clinic”? Majaczeniem pozbawionego talentu, pomysłu i polotu reżyserzyny, który o pojęciu strachu wie tyle, ile udało mu się przeczytać w słowniku. Klinika Strachu Roberta Halla nie leczy obaw przez kiepskim kinem, ona te lęki napędza.

8. „Ludzka stonoga 3”

LudzkaStonoga3

     Tom Six dokonał niemożliwego: z najgłośniejszego sequela minionych miesięcy uczynił obraz haniebnie nudny. „Ludzka stonoga 3” nie wzrusza, ani nie szokuje jak wcześniejsze filmy reżysera; ba – prowokuje wściekły ziew. Tytułowy twór na ekranie gości przez niespełna dziesięć minut, a jego obecności wyczekiwać należy przez dziewięćdziesiąt wcześniejszych. Na lwią część materiału filmowego składają się sceny z udziałem Dietera Lasera, który usilnie stara się utrzymać uwagę zmarnowanego widza, a także robi co może, by udowodnić, że jest zdolnym aktorem. Grając doktora Heitera, dowiódł temu niemal na półgłosie, korzystając z introwertycznych środków ekspresji. Jako Bill Boss ma za zadanie gromko i przeciągle wykrzykiwać swoje diabelskie plany – nic więcej. Występ Lasera pozostaje godnym uwagi, lecz jego kreacja nie jest w pełni udana – aktor wykazuje odpychającą skłonność do przesady.

7. „Szubienica”

Szubienica

     Uczniowie liceum wystawiają sztukę, której adaptacja skończyła się przed laty tragiczną śmiercią. Odwiedzają dawno zamkniętą szkołę, by tam wałęsać się ciemnymi, opuszczonymi korytarzami. „Szubienica”, dokładnie jak opis wskazuje, reprezentuje sobą poziom szkolnego przedstawienia. To film pozbawiony głębszych walorów artystycznych, powstały ku pokrzepieniu portfeli producentów. Jest wymuszony, pozbawiony pasji, do bólu leniwy. Zapewnienia jego twórców, że ekranowy czarny bohater, Charlie, ma szansę stać się postacią równie kultową, co Freddy Krueger, są śmiechu warte.

6. „Muck”

Muck

     Promowany nazwiskiem Kane’a Hoddera oraz mnóstwem cycków projekt Steve’a Wolsha zaskarbił sobie miano jednego z najgorszych horrorów roku. Pomocna okazała się w tym długa lista reżyserskich błędów i uchybień. Punkt pierwszy okupuje tu koncepcja. Wolsh (także scenarzysta filmu) chciał nadać swemu dziełu cechy meta-horroru na miarę „The Town That Dreaded Sundown”, mniej nobliwego, fabułę traktującego z przymrużeniem oka. Poległ srogo, zadanie wypełniając na pół gwizdka. Zabawa reżysera z regułami, jakimi rządzi się gatunek horroru, przynosi niepożądane efekty: razi sztampą i wyraźnym brakiem poczucia humoru (West Craven jako nazwa miejsca akcji). Punkt drugi: pseudodowcipne dialogi. Komediowy rasizm, nawet uprawiany inteligentnie, budzi raczej negatywne emocje. Jak ustosunkować się do humoru bazującego na nieustannym nazywaniu hinduskiej postaci terrorystką, która nienawidzi świąt Bożego Narodzenia, a w ramach hobby wysadza wrogie kraje? Brak stałego bohatera, muzyka niemająca absolutnie nic wspólnego z tym, co dzieje się na ekranie, aktorki z YouTube’a – to tylko niektóre z kolejnych punktów listy, mającej świadczyć o niekompetencji Wolsha.

5. „Alone”

AloneHindi

     Opowieść o nawiedzonym domu w wersji hindi. Jednak nie tylko. Film Bhushana Patela jest zarazem południowoazjatycką odpowiedzią na „Klątwę Ju-on” i jej podobne horrory zemsty, a na chwilę staje się nawet plagiatorem „Egzorcysty”. Kiedy indziej „Alone” zrzuca mroczny wieniec niczym wąż skórę, by z (nie do końca) upiornego domostwa przenieść nas na złociste, rozśpiewane plaże. I nie jest to bynajmniej obiekcja: okupowana przez bohaterów nawiedzona posiadłość trąci nudą na przemian z rutyną. „Alone” najwięcej osiąga, gdy Karan Singh Grover rozpina koszulę, a Bipasha Basu uwodzi pląsem w prześwitujących sukienkach. Niepotrzebnie melodramatyczny, mechanicznie napisany film Patela to, ogólnie rzecz ujmując, porażka, za to bardzo gorąca.

4. „Pernicious”

Pernicious

     Są kiepskie filmy, są filmy niewyobrażalnie złe i jest „Pernicious” w reżyserii niesławnego Jamesa Cullena Bressacka („Hate Crime”). Za podsumowanie tego niewydarzonego tworu posłużyć może cytat jednej z jego upośledzonych emocjonalnie bohaterek (pozwolę sobie przytoczyć go w oryginale): „They’re not creepy, they’re British… Which also means they’re intelligent.” Gdyby wyciąć ze scenariusza przerażająco głupie dialogi, a w kadr wrzucić więcej cycków, może wyszłoby z tego znośne porno.

3. „Frankenstein vs. The Mummy”

FvM

     Wydawałoby się, że film o tytule „Frankenstein vs. The Mummy” klasyfikować można tylko według najmniej wymagających kategorii. Nic bardziej mylnego. Nowe dzieło Damiena Leone (niezły „All Hallow’s Eve”) to opowieść o ludzkich aspiracjach, o ziemskich namiętnościach, o sraniu w banię. To dwugodzinna podróż przez najbardziej odpychające zaułki kina superniezależnego. Offowe projekty bywają genialne w swym nieprzyporządkowaniu. Bywają też śmieciem, którego – nie bez powodu – nikt nie chciał kupić.

2. „The Redwood Massacre”

RedwoodMassacre

     „Fucking farmers!” – wykrzykuje dzielnie bohaterka slashera „The Redwood Massacre” tuż po tym, jak udaje jej się uśmiercić prześladującego ją, psychopatycznego rolnika. Pokryta juchą od stóp do głów postać podpowiada, z jak krwawym filmem mamy do czynienia. I owszem, „Redwood…” jest filmem mocno zbroczonym posoką. Galony farby przez twórców zostały jednak spożytkowane miernie. Bohaterowie horroru topią się w gęstej, czarnej mazi, która najczęściej bucha z nich w tandetnym efekcie slow motion. Kiedy indziej, zamiast montażu i charakteryzacji, rażą aktorzy oraz scenariusz: odtwórcy ról sami nie wiedzą, czy śmieją się czy może płaczą, i w sumie trudno im się dziwić, biorąc pod uwagę, jak denny tekst przychodzi im wyklepywać. Szkocki reżyser David Ryan Keith nakręcił jeden z najgorszych filmów grozy, jakie dane było mi zobaczyć w ciągu ostatnich miesięcy, a fakt, iż operował minimalnym budżetem sugeruje jedynie, że możniejszego projektu również by nie udźwignął. Niech Pan spojrzy na początki karier Sama Raimi czy Johna Carpentera, Panie Keith!

1. „Zombie Massacre 2: Reich of the Dead”

ZM2Reich

     Niewielkie nadzieje, jakie wiązałem z tytułem „Reich of the Dead”, okazały się nadziejami zbyt wygórowanymi. Film prezentuje się słabiej niż jego poprzednik, a przede wszystkim niemiłosiernie się dłuży. Jeśli przynudza nawet obecność doktora Mengele na ekranie, nie jest dobrze… „Zombie Massacre” rozsiewał woń co lepszych pozycji z katalogu wytwórni The Asylum, bawił ekranową nieporadnością członków obsady aktorskiej (w tym Uwe Bolla). Jego sequel nie ma w zanadrzu nawet tego.

Jeden komentarz na temat “Filmowe podsumowanie 2015 roku: 10 najgorszych horrorów”

Dodaj komentarz