Filmowe podsumowanie 2020 roku: rozgrzewka

Nawet pandemia i świąteczny armagedon nie powstrzymały mnie przed opracowaniem dla Was szczegółowego, horrorowego podsumowania roku – można powiedzieć, że tradycja się dopełniła. W tym absurdalnym, ciężkim dla wszystkich roku, który sam w sobie przypominał scenariusz apokaliptycznego filmu grozy, horrory z jednej strony stanowiły odskocznię od codziennych utrudnień, a z drugiej mogły dodatkowo podsycać niepewność i społeczne niepokoje. Zwłaszcza że zaangażowany elevated horror był w ciągu ostatnich miesięcy jednym z częściej podejmowanych podgatunków – jest przecież już od kilku lat. Pierwszy z moich końcoworocznych postów będzie stanowił omówienie wszystkiego, co plasowało się między filmową śmietanką a największymi niewypałami 2020. W następnym podzielę się zestawieniem najlepszych filmów roku.

„Host”

Czy „Host” to horror równie przełomowy, jak sugerowały zagraniczne recenzje? Jeśli już, to tylko częściowo. Gatunkowi „pulpitowego” found footage można zarzucić bowiem wiele, ale nie jakieś szczególne nowatorstwo, a i same detale fabuły przywodzą tu na myśl „The Collingswood Story”. Wyróżniają film wykonane metodą DIY efekty specjalne oraz popisy kaskaderskie aktorów, którzy kręcili „Host” zdalnie, z własnych domów. Gwoli przypomnienia: horror Roba Savage’a powstał w okresie surowego lockdownu, w całości zrealizowany podczas konferencji na Zoomie. W ciągu kilku tygodni udało się napisać, a potem spreparować dobrze wyglądający, niegłupi film w sam raz pod platformę streamingową – wszystko to przy niemal zerowym budżecie.

Aktorki odpowiadają za film także od strony technicznej: musiały zadbać o oświetlenie „planu”, skoordynować pracę swoich kamer, zainscenizować sceny demonicznych ataków i usnuć choreografię ciał. Sukces „Host” zależy w sporej mierze od ich wysiłkowej pracy. Film jest odrobinę rozwleczony, nawet przy swoim ekonomicznym czasie trwania: liczy sobie 57 minut, co nadaje mu niemal średniometrażowy format. W drugiej połowie nie ma na szczęście miejsca na dłużyzny, a priorytetem stają się kolejne paranormalne objawienia.

Spośród innych straszaków z cyklu „zrób to sam” na pewno wyróżnia się „Host” jako znak swoich czasów. Zrodziły go niepokoje społeczne i izolacja, wywołana epidemią koronawirusa. Savage buduje w widzu najbardziej pierwotne lęki: takie, że nie jesteśmy w domu sami, choć nikogo nie widać obok; że ktoś nas obserwuje z ukrycia. Sprawia, że boimy się swoich domów właśnie wówczas, gdy nie możemy lub nie powinniśmy ich opuszczać.

„Random Acts of Violence”

W „Random Acts of Violence” podjęto kwestię związku między przemocą iluzoryczną, popkulturową a tą, której nie brakuje w świecie autentycznym. Twórcy przyglądają się subkulturze komiksowej i horrormaniakom. Nie stawiają mostu między psychopatią a upodobaniem makabry, ale nie przeczą, że czasem media są powiązane z krwawymi przestępstwami. Życie imituje w filmie sztukę, maluczcy prowincjusze niczym prawdziwi wirtuozi kopiują „dzieła” wielkich zabójców, a sami rysownicy wezwani zostają do wzięcia odpowiedzialności za komiksy: bo to, co urodzi się w ich głowie, i najprawdopodobniej dobrze się sprzeda, może dać komuś impuls morderczy.

Film wyreżyserował Jay Baruchel (ten od komedii Apatowa); dziwi więc fakt, że zupełnie pozbawiono go elementu komicznego. Dużo tu nihilizmu, nie zabrakło też pewnej dawki patosu. Szyk narracji jest dziwny, przez co niektóre sceny zaaranżowano w quasi-true crime’owym formacie, a innym nadano eksploatacyjny, shock value’owy ton. Rozlew krwi przedstawiono w „Random Acts of Violence” z przytupem i trzeba przyznać, że sceny gore należą do najlepszych w filmie. Akty zabójstw są ekstremalne i porażające, pisane gniewem. Każdy zgon to prawdziwa inwazja na zmysły, a kadry od udźwiękowienia zadbały, by dźgnięcia czy ciosy miały odpowiednio realistyczny, „mięsisty” odgłos. „Random Acts…” stanowi komentarz na temat przenikania się horroru, komiksów oraz otaczającego nas świata. Nie jest to komentarz szczególnie przenikliwy czy odkrywczy, ale nie każdy film grozy musi okazać się traktatem o pułapkach realności.

„Hunter Hunter”

Reżyser Shawn Linden umiejętnie pogrywa sobie z oczekiwaniami widza. Zwodzi go, sprytnie przekracza jego wymagania, ale daje coś za coś. Gdy w połowie filmu zdajemy sobie sprawę, że nie oglądamy kolejnego thrillera o starciu człowieka z naturą (à la „Backcountry”), atmosfera zagęszcza się jak smoła. Tytuł „Hunter Hunter” okazuje się zobowiązujący: stale zmienia się tu dynamika ról, postaci z łowcy stają się ofiarą i vice versa. Ta strategia najbardziej odpłaca się Lindenowi w finałowej sekwencji, która jest tak szokująca, tak potworna i makabryczna, że nie sposób przygotować się na nią emocjonalnie.

Camille Sullivan błyszczy w krwawym i bolesnym epilogu, a Devon Sawa przekonuje jako hardy człowiek gór (to jego kolejna „twardzielska” kreacja po niedawnym „Jarheadzie: Prawie powrotu”). Talentu nie zabrakło też Lindenowi, który świetnie opanował zimnokrwistą, powściągliwą reżyserię: napięcie tylko w filmie narasta, bo nie wszystko zostaje w nim nazwane po imieniu, a na pewno bezpośrednio ukazane. Nie, kiedy w grę wchodzą interakcje postaci z tajemniczym wilkiem i nie, gdy znalezione zostają zwłoki kluczowej postaci (kamera egzaminuje wówczas reakcję innej bohaterki). Więcej pytań niż odpowiedzi przynosi scena, w której Joseph (Sawa) kieruje celownik strzelby na zwierzynę, a w przeplatających się ujęciach widzimy uciekające w popłochu żonę i córkę. Tylko przed czym próbują się ustrzec? To najlepiej zmontowany ustęp filmu – nieoczywisty, rozpraszający uwagę i wprawnie podnoszący ciśnienie.

Fakt, że nie udziela Linden odpowiedzi na ewentualne pytania, jakie może mieć do niego widz, na pewno niektórych zirytuje. Nie wszystkie wątki dopięto w filmie na ostatni guzik, nie każdy z nich zamknięto. Nie każda z postaci przeszła wystarczający rozwój charakterologiczny. Dla koncertowej puenty warto jednak zapoznać się z „Hunter Hunter” – finału nie wyrzucicie z pamięci, choćbyście chcieli; w ogóle najlepiej zmyć go z siebie zimną wodą.

„Come Play”

Gateway horror o potworze z aplikacji mobilnej. Gdyby nie przemyślany casting, całość wypadłaby truistycznie. Okazałaby się daremna i oklepana. Reżyser wywołuje jednak w widzu uczucie silnej empatii wobec dziecięcego bohatera (chłopca z autyzmem), a i sam Azhy Robertson – z wyglądu wykapany, Kubrickowski Danny Torrance – potrafi poruszyć niemal do łez. Spisuje się też Gillian Jacobs, jako matka. Jacobs błyszczy zwłaszcza w finałowych scenach, a natężenie trudnych do ubrania w słowa emocji pozwalają jej oddać wielkie, przenikliwe oczy (prawie tak duże, jak u Shelley Duvall). Można wyrzucić Chase’owi, raczej żartobliwie, że do dramatycznej roli zatrudnił aktorkę z absurdalnego sitcomu. Można ironizować, że „Come Play” to roboczy tytuł filmu „Britta: The Movie” – w jednej scenie grana przez Jacobs mama umawia synkowi playdate z grupą szkolnych prześladowców; w następnej, kiedy dzieciaki z krzykiem uciekają przed nocnym widziadłem, ta śpi w najlepsze i jeszcze pochrapuje. Koniec końców Jacobs udowadnia jednak to, co potwierdziła już występami w „Ibizie” czy „I Used to Go Here”: jest wszechstronną, niedocenianą odtwórczynią.

Imponuje paląca, klasycznie zaaranżowana muzyka autorstwa hiszpańskiego kompozytora Roque’a Bañosa, który straszył i czarował rytmem już w „Martwym źle” (2013). Solidne tempo akcji i skuteczną transkrypcję narracyjną zawdzięczamy Gregory’owi Plotkinowi, montażyście m.in. „Uciekaj!”. Jump scare’y są w wydaniu Chase’a ponadprzeciętne i jak najbardziej strawne – niech za przykład posłuży scena pod łóżkiem. Eksplodujące lub nadnaturalnie zapalające się żarówki czy lewitujące meble to natomiast widok do cna sztampowy i trzeba przyznać, że czasami ta konwencjonalność mocno się filmowi udziela.

„The Siren”

W post-horrorze „They Look Like People” Perry Blackshear przedstawił opowieść o trudach bycia mężczyzną. Niezależny projekt o mumblecore’owej stylistyce zachwycał za sprawą ponurej kompozycji oraz ciekawie zarysowanego napięcia emocjonalnego między bohaterami. W kolejnym filmie, „The Siren”, kontempluje reżyser nad trudami bycia człowiekiem. Poznajemy troje młodych ludzi, którzy nie potrafią zmienić tego, kim są, jakie mają przyzwyczajenia, troski i słabości. Jedną z postaci centralnych jest tytułowa rusałka, w której zakochuje się niemowa.

W śródleśnych horrorach osadzonych nad jeziorem pojawia się zazwyczaj ten sam schemat: seksowne dziewczęta odsłaniają kształtne sylwetki, a z oddali przygląda im się szpetny potwór lub psychopata. Blackshear odwraca ten wzorzec. U niego to pozbawiony zdolności mówienia Tom jest niewinnym naiwniakiem – do tego konwencjonalnie atrakcyjnym i chętnie pokazującym goły tors – a syrena przejmuje rolę „oślizgłej” kreatury z upodobaniem do oglądactwa. Film ocieka wręcz unikalną, fantasmagoryczną atmosferą. Pełno tu narastającej melancholii, a Blackshear prowadzi narrację w sposób slow-burnowy, tak, jak w „They Look Like People”. Aktorzy pierwszoplanowi współpracowali z reżyserem już cztery lata temu i o ile wówczas kunsztem zachwycał MacLeod Andrews, tym razem bryluje Evan Dumouchel, jako Tom. Wykonawca gra stricte fizycznie, nie wymawia żadnego słowa – i nie musi, bo to w jego oczach malują się prawdziwe emocje. Skłamałbym jednak, pisząc, że ograniczone dialogi wpływają na film pozytywnie. Rozmowy między postaciami zredukowano do minimum, a kiedy już się pojawiają, mało w nich dramatyzmu, niewiele wrzenia. Jako kino kontemplacyjne – o ludziach targanych głębokim konfliktem, o naturalnym dla człowieka dualizmie – „The Siren” nie ma tej samej siły rażenia, co „They Look Like People”.

„Bad Hair”

Na pewno słyszeliście o „Bad Hair” – jeśli nie z uwagi na ciekawą obsadę, to z powodu udziwnionej fabuły. Film traktuje bowiem, zgodnie z tytułem, o zabójczych włosach, które żyją swoim życiem i zdobyły zdolność opętania właściciela. Potencjału kampowego z pewnością więc „Włosom” nie odmówimy. To, co nakręcił Justin Simien, nie jest jednak żadną dezynwolturą, a komedio-horrorem z satyrycznym zacięciem. O seksizmie w miejscu pracy, walce czarnej kobiety o akceptację w bez reszty białym świecie. Opowiada reżyser o niebezpieczeństwach ustępstw i kompromisów, o tym, że rozpaczliwa próba wpasowania się w stado na dłuższą metę nie może przynieść nic dobrego. To, plus mordercze włosy.

Film okazuje się nierówny tonalnie, trochę dysharmonijny i pozbawiony spójności. W jednej chwili trzyma nas za gardło, wywołując empatyczne porywy, a w drugiej wyciska z widza rechot – na przykład, kiedy jednej z postaci udaje się powiesić na własnych kudłach. Kluczem do szczęśliwego seansu będzie dystans i tolerancja na rozbieżność gatunkową czy żonglerkę tembrem.

Dodatkowym problemem „Bad Hair” jest, niestety, obsada aktorska – niby fajnie skompletowana i nietuzinkowa, ale jednak marnie spożytkowana. Za dużo uzbierano w filmie epizodystów (Laverne Cox, Kelly Rowland, Usher), za dużo tu pourywanych wątków i rozdwojonych końcówek.

„They Live Inside Us”

„They Live Inside Us” powstał z miłości do halloween – ulubionego dnia w roku wszystkich fanów horroru; stanowi celebrację tego święta, co można odczuć od pierwszych do ostatnich minut. Już od eleganckiego wstępu, w którym głos w radiu stylizowany na Cryptkeepera zwraca się do nas „boils and ghouls”, i kiedy chyłkiem widzimy zawieszony na ścianie wizerunek najsłynniejszego żywego trupa w kulturze – Jezusa Chrystusa. Tak, chyba najbardziej przeraża w filmie, że ktoś samochcąc powiesił obraz z Jezusem na ścianie.

Imponują w filmie zdjęcia i ich ostrość, dobrze układają się na ekranie nasycone kolory i głębokie cienie. Ziarniste kadry są równie smakowite, jak te w „Terrifier” Damiena Leone, a efekt przepalonej kliszy to idealna pożywka dla spragnionych nostalgii oczu. Groźna, syntezatorowa muzyka tylko intensyfikuje te wrażenia; jest tak dobra, że powinna zostać wydana na oficjalnym nośniku. Technicznie okazuje się film dużo lepszy, niż wskazywałby jego niski budżet.

„The Dark and the Wicked”

„The Dark and the Wicked” to film dobrze skomponowany, wizualnie dorodny, ale jego ekspozycja grozy pozbawiona jest rażącego efektu – metody straszenia Bertino nie dostają się pod skórę i tam nie zostają. Finalne objawienie złych mocy jest w „D&W” trywialne, a widok postaci lewitującej upiornie za oknem sypialni, choć przyprawia o dreszcze, budzi skojarzenia z podobną sekwencją w „Miasteczku Salem”. Diabeł ukazany zostaje w filmie jako ojciec kłamstw i zniszczenia – jego jedynym celem wydaje się wpędzanie ofiar w autodestrukcyjne stany. Jednak udręki, którym poddani są bohaterowie, szybko stają się wtórne. Na ogół wygląda to tak: Louise i Michael słyszą szmery zza swoich pleców, dostrzegają nieopodal kontury postaci, cień lub paranormalny kształt. Z innego punktu pomieszczenia dobiega kolejny odgłos, więc kierują tam głowy. Potem okazuje się, że poprzednie widziadło zniknęło w ułamek sekundy – czemu towarzyszy rutynowa, nawiedzona melodia.

Na planie dużo lepiej od reżysera spisała się Marin Ireland, obsadzona w roli głównej. W jej umęczonych, przerażonych po brzegi oczach odbija się bijące serce tego filmu; to ona „ciągnie” całość do finału.

„12 Hour Shift”

„12 Hour Shift”, czyli Angela Bettis wraca do gry. Aktorka, pamiętana głównie z doskonałej roli w „May” Lucky’ego McKee, tym razem występuje jako uzależniona od opioidów pielęgniarka w niezbyt renomowanym szpitalu, który jest punktem handlu organami. Bettis tworzy ciętą, deadpanową kreację, a jako kobieta wiecznie zmęczona pacjentami i znudzona serią krwawych zbiegów okoliczności po prostu wymiata pozostałą obsadę. Na drugim planie nieźle wypada Chloe Farnworth jako słodka idiotka i stereotypowa whitetrashówa; solidny jest też Kit Williamson w roli policjanta-fujary. Bettis udaje się jednak wzbudzić szczerą sympatię widza, pomimo ciskanej z ekranu arogancji i niekiedy złej woli swej postaci – niby antypatycznej, a jednak łapiącej za serce. „12 Hour Shift” to ogólnie film płynący dość offbeatowym rytmem, niby z elementami horroru, ale bliższy farsie. W niewymuszony sposób makabryczny, choć chwilami zbyt slapstickowy. Zakończenie ma feministyczny wydźwięk, wśród odtwórców dominują zresztą charyzmatyczne aktorki o twardym charakterze.

„Brahms: The Boy II”

Powrót Katie Holmes na duży ekran stanowi pewien powiew świeżości, choć trzeba przyznać, że jej rola jest dość uproszczona, by nie napisać papierowa. Bardziej „mięsistą” kreację (notabene jedną z najlepszych w karierze) stworzyła aktorka w thrillerze „Panna Meadows” i takich występów pozostaje życzyć jej w przyszłości – rzucających wyzwanie interpretacyjne, przedstawiających prawdziwych ludzi z krwi i kości. W „Brahmsie” najbardziej imponuje Ralph Ineson, jako dozorca o podejrzanym usposobieniu. Kilka lat temu widzieliśmy go w „Czarownicy” Eggersa, gdzie hipnotyzował zamierzchłym, nowoangielskim akcentem, i od tego czasu kojarzony jest z silną prezencją ekranową.

Widzów, którzy nie widzieli poprzedniego filmu, a chcą zobaczyć ten nowszy, zainteresuje informacja, że jest on sequelem typu „standalone”. Wydarzenia z „The Boy” zostają tu przywołane wybiórczo i nieśmiało, nie ma mowy o obcesowym rzucaniu spoilerami. Film gwarantuje odbiorcom chyba wszystko, czego można wymagać od nieskomplikowanego, popcornowego horroru; jest solidnym rzemiosłem. Tytułowa lalka prezentuje się upiornie, śródleśne miejsce akcji to niezaprzeczalny atut. Rozsypuje się za to finał, naszpikowany tanimi efektami CGI.

„Powinniście odejść”

Wszystko jest w „You Should Have Left” ograne, „gumiaste”, pozbawione pikanterii. Wszystko sprawia wrażenie podejrzanego w lepszych dreszczowcach, przez co nie można się na filmie bać. Światła w wynajętym domu samoistnie zapalają się i gasną. Pomieszczenia wydają się bardziej przestrzenne w środku, niż wyglądają z zewnątrz. Koepp pogrywa sobie z oświetleniem przestrzeni kadru, z cieniami na ścianie i aranżacją dźwiękową, ale efekt końcowy pozostaje przeciętny – w morzu podobnych, pseudopsychologicznych horrorów o nawiedzonych miejscach ten nie wyróżnia się właściwie niczym. Mocno wyjałowione są też role Bacona i Seyfried; nie na miejscu wydają się ageistowskie dowcipasy. Ciekawie zarysowano w filmie wątek miłosno-obsesyjny, ale gra on drugie skrzypce, bo priorytetem pozostają dla Koeppa jump scare’y i nadnaturalne przywidzenia.

„Aquaslash”

Tytuł filmu zwiastuje mnóstwo krwawej zabawy, ale przykra prawda jest taka, że Renaud Gauthier nie miał pomysłu, jak poprowadzić tę fabułę. 36-latek z Montrealu już poprzednim filmem dowiódł, że potrafi reżyserować horrory: „Discopathe” był autoironicznym slasherem, który mankamenty swojego gatunku uwypuklał z niemal metafikcyjną manierą. W „Aquaslash”, podobnie, da się odczuć pewien hołd dla ejtisowej tandety i radosnego absurdu; problem polega jednak na strategii reżysera, który za bardzo obstaje przy mało wyszukanym humorze typowym dla screwball comedies (à la „Porky’s”), a w trzewiach babra się jakby niechętnie.

Sceny kręcone wewnątrz zjeżdżalni, którą ponadziewano piekielnie ostrymi szpadami, są naprawdę zajebiste i imponują rozlewem krwi. Za efektami specjalnymi stoi bowiem ekipa z Blood Brothers FX, odpowiedzialna też za mięso przerzucane w „Turbo Kid”. Szkoda, że rzeź i masakrę zepchnięto w „Aquaslash” daleko na drugi plan: pierwsze naprawdę ekscytujące sceny gore pojawiają się w filmie dopiero około pięćdziesiątej minuty.

„Szkoła czarownic: Dziedzictwo”

Zupełnie inny „The Craft” i zupełnie nowe spojrzenie na tematykę okultyzmu, kobiecej magii. Nie ma się co dziwić. Zmienił się nastrój polityczny; żyjemy w innym, niekoniecznie lepszym świecie. Polowania na „czarownice”, w latach 90. praktykowane rzadziej i rzadziej, dziś wracają do łask. „Szkoła…” z 1996 roku była teen horrorem o bullyingu, którego zjawisko uległo tak naprawdę dodatkowej ekspansji: bo nienawiść jest nieśmiertelna i nigdy nie wychodzi z mody, jest wpisana w DNA człowieka. W czasach nasilonego hejtu, a właściwie eksplozji wrogości musiał powstać film, którego motto brzmi: „odmienność jest twoją siłą”.

„Dziedzictwo” łączy w sobie elementy dramatu młodzieżowego; strachy na lachy przeważająco ustępują tu miejsca problemom licealnych bohaterów. Zakres tematów, które podejmuje Lister-Jones, jest naprawdę szeroki: prześwietlono tu takie postawy i skrzywienia, jak mizoginia, toksyczna męskość, seksizm i podwójne standardy. Wątek Timmy’ego (Nicholas Galitzine) obnaża brzydkie prawdy o heteronormatywności i postrzeganiu męskości w środowisku LGBTQ (oraz analogicznie: ocenie gejów i biseksualistów przez pryzmat ich męskości). Do tego interesują reżyserkę body shaming, samobójstwa nastolatków, poczucie wspólnoty. Lister-Jones może nie do końca diagnozuje każdy z tych obszarów (nadal mamy do czynienia z kinem fantasy dla młodszych widzów), ale ważniejsza jest jej wrażliwość, wyczulenie i reakcja na istniejące problemy. Film nie jest stricte horrorem, choć ujęto w nim pewne gatunkowe ozdobniki.

„Greenlight”

W „Greenlight” reżyser Graham Denman pyta: jak wiele jesteś w stanie poświęcić, by spełnić swoje marzenia? Jack Archer, główny bohater filmu, zapewnia, że zrobiłby wszystko dla wymarzonego etatu na planie zdjęciowym, ale kiedy hollywoodzki magnat prosi go o sprzątnięcie przypadkowej osoby, pojawia się rozziew moralny. Chase Williamson przekuwa te wewnętrzne spory w złoto, tworząc skonfliktowaną, mocno osobistą rolę. W filmach gatunkowych oglądamy go już od blisko dekady: zagrał m.in. w „Gościu”, „Victorze Crowleyu”, „John ginie na końcu”. Kreacja urodzonego reżysera – który wchodzi na plan oknem, gdy ktoś wyrzuci go przez drzwi – to najlepsze, co nam dotąd pokazał.

Intryga w filmie jest prosta, ale wciągająca i szybko nabiera rumieńców. Cóż jednak z tego, gdy w pewnym momencie „Greenlight” zupełnie pozbawiony zostaje wartkiej akcji, a wydarzenia na planie zdjęciowym stają się powtarzalne. Finał nie przynosi ciekawszej konkluzji, niektórym wyda się zanadto podyktowany slasherami z serii „Krzyk”. Dość często udziela się niewielki budżet, a neonowe, przejaskrawione zdjęcia – choć nieźle skomponowane – sprawiają wrażenie nazbyt oczywistych. Rozumiemy: ostro jarzące się światła wzmagają surrealizm i fajnie opalają sylwetki aktorów – widzieliśmy to w dziesiątkach offowych horrorów z ostatnich lat.

„Greenlight” wybija się więc ponad przeciętność, ale tylko nieznacznie – sporo psuje tu rozczarowujące zakończenie. Dla wielu siłą projektu będzie jego postmodernistyczny wydźwięk i stylistyka filmu w filmie.

„The Owners”

Thriller typu „włamałeś się do złego domu”. Nastoletni bandyci napadają na parę seniorów. Wiejska willa, należąca do lekarza i chorej na demencję małżonki, staje się miejscem walki dwóch pokoleń – to starsze, ku zaskoczeniu rzezimieszków, ma w sobie tyle ikry, by odwrócić sytuację na swoją krwawą korzyść.

Julius Berg miesza credo typowe dla home invasion movies z młodzieżowym heistem. Wychodzi z tego coś na kształt „Nie oddychaj” i niedawnego „Villains”, choć najciekawiej wybrzmiewają w filmie podobieństwa do Cravenowskiego „W mroku pod schodami”. Maski gazowe, piwniczne niewole, pejczyki i towarzyszące im odgłosy chłostanego ciała – w „The Owners” dostajemy to wszystko; brakuje tylko, by dr Huggins zaczął paradować przed młodymi w skórzanym kombinezonie. Staruszkowie naprawdę potrafią się bawić: biegłości w technikach odurzania i władania igłą pozazdrościliby im miłośnicy chemseksu. Złodzieje, którzy przyszli zabrać, co nieswoje, dostają od Hugginsa i doktorowej brutalną nauczkę. Najlepiej ogląda się właśnie perwersyjny finał „The Owners”. By dobrnąć do satysfakcjonującej konkluzji, trzeba jednak przemęczyć się z nieciekawym wstępem i rozwinięciem fabuły. Berg trochę zbyt późno puszcza wodze fantazji, a początek „The Owners” będzie Wam obojętny, jeśli nastawiacie się na odrobinę pikanterii – tę przekreślają nadmiar dialogów i błahe konflikty.

„Let It Snow” lub „Lawina strachu”

Kolejny przykryty białym puchem horror stalk n’ slash – teoretycznie podobny do „Hotelu zła” czy „In 3 Tagen bist du tot 2”, ale dużo gorszy. Ocenę końcową filmu podnoszą walory produkcyjne i zaskakująco hollywoodzkie zdjęcia, ale całość jest zbyt chłodna, sztuczna i wykalkulowana. Do tego niezbyt krwawa: zabójca na skuterze, niczym gość, pojawia się w „Let It Snow” rzadko i sprawia wrażenie zdystansowanego. Zabrakło w filmie ciekawszych zwrotów akcji, za to mnoży Kaprałow niepotrzebne sceny retrospekcji, w których Max i Mia rozmawiają o założeniu rodziny. Przebieg zdarzeń jest mało dynamiczny; dość szybko zdajemy sobie sprawę, że reżyser nie będzie miał nam nic ciekawego do opowiedzenia. Dramatyzm zagęszcza się dopiero gdzieś pod koniec „Let It Snow”, w ciekawie pomyślanej scenie z udziałem bałwana na skraju urwiska. Gdyby Kaprałow mniej skupił się na wtórnych sekwencjach survivalowych, a bardziej postanowił celebrować gatunek slashera (trailer obiecywał rozrywkę w stylu „Fritt vilt”), wszyscy byliby zadowoleni.

„Impetigore” lub „Córka przeklętej ziemi”

Joko Anwar powraca do tematyki rodzinnego dziedzictwa, którą – mocno wzorując się na amerykańskich ghost stories – podjął ostatnio w „Sługach diabła”. Tym razem nie wita nas w nawiedzonym domu, a w zapomnianej przez świat osadzie, gdzie niemowlaki morduje się praktycznie dla sportu, bieda piszczy, a mieszkańcom brakuje pełnego uzębienia. „Impetigore” do jednego wora wrzuca bardzo sprzeczne kombinacje gatunkowe, a w efekcie powstaje niezły rozgardiasz. Niezły całkiem dosłownie: wstęp, w którym bohaterka, jeszcze w mieście, terroryzowana jest przez obłąkanego intruza, przyprawia o ciarki, ale później Anwar nie potrafi mu już dorównać. Siłą filmu są senna, mglista atmosfera oraz odniesienia do teatru cieni i kultury jawajskiej. Wielką słabością – sekundarny styl montażu i nadużywanie flashbacków. W scenach retrospekcji Anwar straszy m.in. praktykami czarnej magii, egzekucjami małych dziewczynek i telenowelowymi romansami. Co za dużo, to niezdrowo. Film jest lepszy technicznie i aktorsko niż narracyjnie.

„Shirley”

„Shirley” nie ma wiele wspólnego z kinem grozy, ale o filmie wciąż warto wspomnieć – ze względu na paraliżująco dobrą rolę Elisabeth Moss i oczywiście samą tematykę: film stanowi adaptację powieści Susan Scarf Merrell, która ogniskowała się wokół postaci Shirley Jackson. Reżyserka Josephine Decker umiejętnie łączy fakty i fikcję, ma oko do gustownych kadrów, talent do wyrafinowanych cięć montażowych. Dba o rozwój psychologiczny swych postaci, aktorom daje dużo artystycznej swobody. Powstał film o chorobach małżeńskich, dominacji patriarchalnej, niedocenionym talencie i wielkiej osobowości. O neurozach i chaosie wewnątrz. Producentem wykonawczym był Martin Scorsese.

Szkoda, że film jest tak niszowy i „niestudyjny” – to odbiera Moss szansę na nominację do Oscara.

„Open 24 Hours”

Vanessa Grasse w roli archetypicznej final girl, która przetrwała konfrontację z zabójcą, ale utraciła sens życia. Film osadzony został na odludnej stacji paliw i dosłownie tonie w chłodnej, dżdżystej atmosferze; jako slasher okazuje się co najmniej solidny. Maszyna symulująca opad deszczu pracuje tu na pełnych obrotach, przez co „Open 24 Hours” świetnie będzie oglądało się w ulewny wieczór. Miejsce bojów między Grasse a – sami odkryjcie kim – jest fajnie wyludnione i pozbawione możliwości ucieczki. To ograniczona przestrzeń, pozwalająca na mądre rozegranie nawet pospolitych jump scare’ów. Padraig Reynolds stawia na neonowe, najczęściej żółte oświetlenie pomieszczeń, dróg, fasady budynków. Ręce chętnie brudzi krwią, przez co możecie liczyć na dużą dawkę gęstego gore’u.

„Cupid”

Brytyjski holiday horror, w którym wszystkie postaci mówią z nienaturalnym, amerykańskim akcentem. Tytułowy Kupidyn to w filmie Scotta Jeffreya mściwy demon, który eliminuje próżnych nastolatków, ścigając ich po korytarzach szkoły. Skomercjalizowanym, kojarzonym z walentynkową tandetą rekwizytom nadaje zupełnie nowe, piekielne przeznaczenie. Pęczek kwiatów to więc instrument zbrodni, a kupidynowy łuk bynajmniej nie napawa ludzkich serc miłością. Nie dostaniecie od „Cupid” cukrzycy – co najwyżej napadów śmiechu. Aktorstwo w „Cupid” to rewia kampowych ekspresji, a dialogi przyprawiają o ból głowy. Ciekawie zaaranżował natomiast Jeffrey przestrzeń planu zdjęciowego: za sprawą surrealnego oświetlenia każde pomieszczenie wygląda tu jak z „Suspirii” Dario Argento.

„Camp Cold Brook”

Nie mam dobrych wieści dla fanów Danielle Harris i Joego Dantego. Ich ostatni wspólny projekt oglądamy ze smutkiem, że tak ważne dla horroru nazwiska marnują się, kręcąc byle co. „Camp Cold Brook” wyreżyserowany został przez Andy’ego Palmera − Dante natomiast zajął stanowisko producenta. Poprzednia fabuła, „The Funhouse Massacre”, wyszła Palmerowi dużo lepiej. Był to horror odpowiednio krwawy i niezobowiązujący, podszyty absurdalnym humorem. W „Cold Brook” brakuje z kolei wigoru, entuzjazmu, jakiejkolwiek pasji działania. Film nie wykorzystuje potencjału całkiem mrocznego miejsca akcji, dłuży się przy dość standardowym czasie trwania. Jest nieodkrywczy, oszpecony histerycznym montażem, zalatuje sztucznością setek podobnych, niskobudżetowych straszaków o duchach.

Ano właśnie. „Camp Cold Brook” to zarazem film o mylącym tytule: wbrew pozorom nie jest slasherem, a ponowoczesnym ghost story, z nieprzekonującym wątkiem paranormalnym i zdrowymi zasobami kiepskiego CGI. Za nos wodzą też kempingowy plakat oraz dawne plotki, że projekt jest w istocie spin-offem serii „Sleepaway Camp”. Film mocno rozczarowuje; radochę sprawiają w nim jedynie easter eggi z klasyków Dantego (jak „Skowyt” czy „Gremliny 2”).

„Porno”

Przebiegłe i ponętne sukkuby opanowują umysły nabuzowanych nastolatków, pracujących w upadającym kinie. To będzie bardzo seksowne opętanie. Trudno spieprzyć niezależny i w teorii niepokorny film o tak obłędnej fabule. Niestety, Keola Racela zmarnował w „Porno” zabójczy koncept, tworząc anemiczny, nieśmieszny, dziwnie ugrzeczniony komedio-horror. W filmie seans tytułowego erotyku odblokowuje bramy piekieł, przez co uwięzieni kiniarze muszą stanąć do walki z demonicznymi mocami. Krwawych scen uzbierało się tu jednak mało, a garstka solidnych efektów gore co najwyżej podpowiada, czego moglibyśmy oczekiwać, gdyby reżyserowi nie zabrakło, nomen omen, jaj… Może zabrzmi to perwersyjnie, ale brawa należą się jedynie za moment z eksplodującymi jądrami.

„Scare Package”

Ten typ antologii grozy, w której nie udało się zgrać ze sobą kilku różnych głosów reżyserskich (dokładnie ośmiu, bo tylu artystów współpracowało przy „Scare Package”). Film jest sprawnie skonstruowany i atrakcyjny, ale brakuje mu integralności. Niektóre segmenty są głupio śmieszne („So Much to Do”), inne tępe i bezcelowe („One Time in the Woods”). „Girls’ Night Out of Body” czaruje fantazyjną oprawą i punkowym szykiem montażu. Dobrze, że najwięcej czasu poświęcono na nowelkę „Horror Hypothesis”, która stanowi dyskurs na temat podgatunku slashera. Całość można polecić widzom, którzy stalk n’ slashów nie traktują śmiertelnie poważnie, choć raczej powinni to być mniej wymagający odbiorcy.

„Alone”

Całkiem solidnym survival thrillerem okazał się „Alone” Johna Hyamsa. Film rozpoczyna się jak brytyjski „In Fear”: jest intensywny, oprawiony odpowiednią dawką suspensu, potrafi napędzić na tyle strachu, że odechciewa się dalszych podróży samochodem, zwłaszcza nocą. Sceny po zmroku, w których bohaterka śledzona jest przez podejrzanego dziwaka w czarnym jeepie, umiejętnie oddają atmosferę zagrożenia i izolacji, a Hyams potrafi czarować za pomocą stłumionego oświetlenia. Mniej ciekawie przedstawia się rozdział kolejny, w którym akcja przeniesiona zostaje do szczelnie zamkniętej piwnicy – na szczęście to dość krótki ustęp. Dużo zyskuje „Alone” dzięki finałowej konfrontacji dwóch głównych postaci, podczas której mieszają się ze sobą krew, pot i brud. Scena jest zwierzęca, bezkompromisowa i ekspansywnie zagrana.

„Wampiry kontra Bronx”

Podchodząc do filmu o tytule „Wampiry kontra Bronx”, nie spodziewasz się traktatu antyrasistowskiego, a raczej lekkiej komedii grozy à la „Vampire in Brooklyn” – przy odrobinie szczęścia ciut bardziej kąśliwej. Październikowa propozycja Netfliksa okazała się marną pożywką na piątkowy wieczór przy piwie.

Głównie przez topornie odmierzony humor i grozę w wydaniu PG-13. Fajnym pomysłem są nawiązania do klasyki horroru, głównie tego wampirzego, a sama fabuła przypomina tę z „Postrachu nocy”. Oto bowiem grupa ciemnoskórych młodziaków musi stanąć w obronie tytułowej dzielnicy i swoich starszych, którzy nie wierzą im w historie o nowych sąsiadach-krwiopijcach. W jednej scenie demonicznie sycząca strzyga kończy nawet z krucyfiksem wypalonym na czole.

Posługuje się jednak reżyser nachalną i w gruncie rzeczy niechcianą metaforą gentryfikacji, za którą stoją właśnie (białe) wampirzyska – wykupujące lokalne budynki i „eksmitujące” ich mieszkańców. Sam dowcip o wampirach w branży nieruchomości może ujść za pół śmieszny, ale dyskurs na temat problemów w dzielnicach afroamerykańskich i latynoskich jest zwyczajnie zbędny – to wikt nie na ząb reżysera. Dołóżmy do tego archaiczne efekty komputerowe i garść niefortunnie przemyconych stereotypów, by w efekcie otrzymać kino raczej z niższej półki. Serio, lepszym „czarnym” horrorem z wątkiem miejskiej utarczki był już nawet „The First Purge”.

„The Wretched” lub „Wiedźma”

Pierwsze minuty „Wiedźmy” mogłyby sugerować, że mamy do czynienia z kolejnym rutynowym horrorem, gdzie jump scare’y to jedyna metoda, za sprawą której twórcy chcą dotrzeć do widza – bo chcą po prostu wstrząsnąć nim w fotelu. Projekt braci Bretta i Drew Pierce’ów niewiele ma jednak wspólnego z „Obecnością” czy „Naznaczonymi”, bardziej próbuje uderzyć w strunę ponadpokoleniowej nostalgii. Z dużym akcentem na „próbuje”.

W filmie, który opowiada o naturalnym dla większości z nas strachu przed wykluczeniem i byciem zapomnianym, nastolatek odkrywa, że ciało jego sąsiadki przywłaszczyła sobie antyczna wiedźma. Skryta w cudzej skórze, manipuluje bliskimi Bena dla własnych korzyści. Skojarzenia z „Postrachem nocy” i „Disturbią” nasuwają się same, choć końcowy efekt wysiłku Pierce’ów raczej nie zostanie wpisany w poczet horrorowych cult favorites. Za dużo tu dysonansu i chęci zadowolenia wszystkich widzów. Reżyserzy manewrują motywami znanymi z kina comig-of-age, paranormalnych straszaków i lekkostrawnych komedii grozy (główny bohater swoją wiedzę o czarownicach czerpie z Witchypedii). Żonglerka nie zawsze się sprawdza, czemu dowodzi finał: niby mroczny i zabarwiony nihilizmem, ale jednak anemiczny, pozbawiony elementu zaskoczenia. Całość nie wywiera silniejszego wrażenia, nie zostaje z nami na długo po seansie, bo brakuje „Wiedźmie” czegoś, co wyróżni film na tle innych tylko niezłych horrorów.

Mocną stroną są praktycznie wykonane efekty specjalne i praca operatora – na przykład w scenie, gdy sylwetka czarownicy odbija się w oku martwego jelenia. Dodatkowym atutem „Wiedźmy” jest też na pewno atmosfera małego amerykańskiego miasteczka (skrywającego, oczywiście, mroczny sekret), choć niektórzy uznają film za zbyt familijny, skrojony na modłę „Gęsiej skórki”. Akt trzeci skutecznie zepsuty zostaje przez upodobanie braci Pierce do bzdurnych plot twistów. Ot, bajka dla trochę starszych widzów; kolejny list miłosny pisany ejtisowym horrorom.

„Let’s Scare Julie”

W postcovidowym horrorze „Let’s Scare Julie” znudzone nastolatki postanawiają spłatać figla nowej dziewczynie w sąsiedztwie: by osiągnąć swój cel, wkradną się do jej domu w halloweenowych maskach i nagrają, jak ta piszczy z przerażenia. Taki jest plan – co tylko, jeśli same wpadną w sidła cudzej pułapki?

Film kręcony był tylko w dwóch lokacjach, rzekomo w jednym ujęciu – w co można uwierzyć, bo kamerzysta zawsze wałęsa się za bohaterkami i dobrze zna się na swojej pracy, a ewentualne cięcia, poza może jednym, trudno wyłapać. Ten specyficzny styl montażowy chwilami napędza anemiczność „Let’s Scare Julie”, ale przy odpowiednim nastawieniu do rytmu filmu da się przywyknąć. Pytanie, jakie horrory potraficie strawić: w tym na wysokooktanową akcję nie ma co liczyć, dziewczęta serio grają na nerwach (jak to nastolatki), a prostota i minimalizm, przemiennie, bywają dla filmu zaletą i przekleństwem. Powstał paranormalny straszak o presji rówieśniczej, ślepym podążaniu za stadem i bullyingu – to trudne tematy, które w „Let’s Scare Julie” nie wybrzmiewają z takim impetem, jak na przykład w „The Final” Joeya Stewarta.

„Black Water: Abyss”

Znacie ten typ filmu: morskie głębiny stają się śmiertelną pułapką dla grupy zaprawionych w nurkowaniu przyjaciół, którzy terroryzowani są przez przerośnięte rybsko. „Black Water: Abyss” Andrew Trauckiego opiera się na tym samym schemacie; akcję przenosi jednak do labiryntu jaskiń gdzieś w Australii Północnej, a zamiast rekina mamy tu do czynienia z krwiożerczym gadem. Kiedy w nadrzecznych tunelach gwałtownie podnosi się poziom wody, Eric (Luke Mitchell) i jego przyjaciele wpadają w niezłe bagno.

Nie jest to oryginalne kino. „Abyss” to kolejny sequel typu „in-name-only”, niemający związku ze swoim poprzednikiem (z roku 2007). Przypomina ubiegłoroczny teen horror „47 Meters Down: Uncaged”, w którym Sistine Stallone i jej koleżanki utknęły (tak, zgadliście) kilkadziesiąt metrów pod poziomem wody i próbowały nie skończyć jako przekąska żarłacza ludojada. W „Abyss” dużo mniej uświadczymy jednak wysokooktanowej akcji, bo Traucki dobrze wie, że nie samym mięsem człowiek żyje. Stąd też pojawił się pomysł na wątek ukrytego napięcia seksualnego między dwiema parami – podobna intryga ubarwiła niedawny „The Rental”. Czy sceny starć z wielkim krokodylem oraz intymne, sercowe dialogi zostały odpowiednio wyważone? Nie do końca. Za to efekty CGI ograniczono w filmie do minimum, a i raz na jakiś czas będzie Wam dane zanurzyć się w sprawnie poprowadzonym suspensie.

„Villains” lub „Złoczyńcy”

Stylowa, pełna wartkiej akcji komedia grozy, która polskim widzom przemknęła niemal niezauważona. Z uwagi na konwencję „home invasion gone wrong” przypomina kilka szerzej znanych tytułów: „W mroku pod schodami”, „Nie oddychaj”, „Monster Party”, „The Owners”. Więcej tu jednak dobrze wyważonego humoru, całość ogląda się jak horror w reżyserii braci Coen. Cała obsada spisuje się świetnie: Monroe jest czarująco naiwna, Skarsgård nabuzowany jak w „It”, Donovan kradnie show jako tata-psychopata, a Sedgwick tworzy kreację na modłę Wendy Robie w „People Under the Stairs”.

„Yummy” lub „Klinika grozy”

Komedia gore w solidnym wydaniu. W klinice chirurgii plastycznej położonej gdzieś w Europie Wschodniej dochodzi do potwornej epidemii: kolejni pacjenci przeistaczają się w głodne ludzkiego mięsa zombie. „Yummy” ma urok dawnych filmów spod szyldu Tromy, a kręcono go w stylu charakterystycznym dla młodego Petera Jacksona. Nie uwierzę, że przyglądając się tej błazeńskiej komedii pomyłek, nie uśmiechniecie się chociaż na chwilę.

„Hubie ratuje Halloween”

Nie, żebym źle bawił się na „Hubie ratuje Halloween” – bo film zdecydowanie spełnia swoje rozrywkowe zadanie, a to, jakim jest trainwreckiem, naprawdę wycisnęło ze mnie kilkukrotnie łzy – ale po seansie naszła mnie refleksja. Dlaczego aktor takiej klasy jak Steve Buscemi (który znakomicie zagra wszystko: od Boga po zbieracza gówna) trzyma się z Adamem Sandlerem i Robem Schneiderem? To chyba ich dziesiąty wspólny film!

„Dreamkatcher”

„Dreamkatcher” to jeden z dziesiątek zorientowanych na jump scare’y horrorów, jakie wypuszczono w tym roku – kropla w morzu paranormalnych łez. Film ewidentnie kosztował niewiele, pełen jest niezbyt natchnionego aktorstwa, a twórcy zamiast ryzykować, grają półśrodkami. Nadużywają ujęć z drona, bo tak będzie taniej. Stosują niewybredne, ograne cięcia, choć montaż to przecież kluczowy dla kina grozy środek dramaturgiczny. Pomimo ciekawego miejsca akcji „Dreamkatcher” zniechęca do seansu – jest nudny i odtwórczy, a ciągu przyczynowo-skutkowego nie sposób w nim dojrzeć.

„Sputnik”

Nużący horror science-fiction z elementami politycznego dramatu. Niby imponujący technicznie, kręcony z rozmachem, ale aktorsko nieprzekonujący i rozwleczony czasowo. Za dużo podobieństw do „Obcego” i „Life” Daniela Espinosy; trzeci akt nazbyt schematyczny.

📝 Filmy, które omówiłem już w ramach ostatniej serii artykułów końcoworocznych, a które trafiły do szerszej dystrybucji w 2020, to: „Kolor z przestworzy” i „Synchronic”.

Dodaj komentarz