Larry szuka przyjaciela. [„Come Play”, 2020]

Jeżeli oglądając „Come Play”, nasuną się Wam skojarzenia z dawnymi filmami Amblina w stylu „Poltergeista”, to nie bez powodu. Emitowany jeszcze w kinach cyber horror Jacoba Chase’a wyprodukowany został przez Amblin Partners – powstałe przed pięcioma laty wspólne przedsięwzięcie Stevena Spielberga i trójki zaprzyjaźnionych producentów (Skoll, Throop, Ambani). Spółka powstała, by promować ideę równości i sprawiedliwości społecznej – to przedstawiciele Amblin Partners odpowiadali za powstanie takich tytułów, jak „Green Book” czy „Zegar czarnoksiężnika”. Drugi z nich, kłaniając się nowo-przygodowym klasykom, powstał jednocześnie ku pochwale inności i mocno wspierał swojego dziecięcego bohatera w drodze do samoakceptacji.

W „Come Play” również poznajemy chłopca borykającego się z ostracyzmem wśród rówieśników. U Olivera (Azhy Robertson) zdiagnozowano zaburzenia ze spektrum autyzmu. Chłopiec nie potrafi mówić, nie spogląda rodzicom w oczy, a wysławia się jedynie za pomocą aplikacji w telefonie. Jest też dojmująco samotny – przynajmniej do czasu. Kiedy w wirtualnym świecie trafia na upiorną książkę o Larrym, demonicznej istocie desperacko poszukującej przyjaciela, otwierają się granice między dwoma wymiarami. Tajemnicza istota zrobi wszystko, by dopiąć swego i już nigdy nie wypuścić Olivera ze swoich kleszczy.

Chase oparł scenariusz filmu na autorskim krótkim metrażu z 2017 roku. W nim również potwór z aplikacji mobilnej podglądał swoją ofiarę zza telefonicznej szybki. Koncept, który na papierze wydaje się zwyczajnie śmieszny, w „Come Play” zostaje umiejętnie usytuowany na ekranie – wszystko dzięki zdolnej ekipie realizatorskiej. Gdyby nie przemyślany casting, całość wypadłaby bezowocnie, truistycznie. Okazałaby się daremna i oklepana. Chase wywołuje jednak w widzu uczucie silnej empatii wobec Olivera, a i sam Robertson – z wyglądu wykapany, Kubrickowski Danny Torrance – potrafi poruszyć niemal do łez. Kiedy matka, zmęczona nie tylko walką z Larrym, ale i przypadłością syna, wypali do niego: „czy nie mógłbyś zachowywać się normalnie choć przez chwilę?”, poczujecie siłę tego ciosu; Wam też smutek podejdzie aż do gardła.

Rolę równie trudną, jak ta Olivera, ma do zagrania Gillian Jacobs, wcielająca się w Sarah, matkę chłopca. Jacobs błyszczy zwłaszcza w finałowych scenach, a natężenie trudnych do ubrania w słowa emocji pozwalają jej oddać wielkie, przenikliwe oczy (prawie tak duże, jak u Shelley Duvall). Można wyrzucić Chase’owi, raczej żartobliwie, że do dramatycznej roli zatrudnił aktorkę z absurdalnego sitcomu („Community”). Można ironizować, że „Come Play” to roboczy tytuł filmu „Britta: The Movie” – w jednej scenie grana przez Jacobs mama umawia synkowi playdate z grupą szkolnych prześladowców; w następnej, kiedy dzieciaki z krzykiem uciekają przez nocnym widziadłem, ta śpi w najlepsze i jeszcze pochrapuje. Koniec końców Jacobs udowadnia jednak to, co potwierdziła już występami w „Ibizie” czy „I Used to Go Here”: jest wszechstronną, niedocenianą odtwórczynią. Na drugim planie spisuje się jeszcze Winslow Fegley jako Byron – klasowy dręczyciel, który przejdzie wielką przemianę. Trochę nijaką, pozbawioną wyrazu kreację tworzy John Gallagher Jr. – znany przecież z solidnej pracy przy horrorach.

Kadry techniczne też dostały okazję, by się wykazać. Chyba najbardziej imponuje paląca, klasycznie zaaranżowana muzyka autorstwa hiszpańskiego kompozytora Roque’a Bañosa, który straszył i czarował rytmem już w „Martwym źle” (2013). Solidne tempo akcji i skuteczną transkrypcję narracyjną zawdzięczamy Gregory’owi Plotkinowi, montażyście między innymi „Uciekaj!”. Dobrą robotę wykonał też operator Maxime Alexandre, odpowiadający za oprawę graficzną nowego serialu Netfliksa „Nawiedzony dwór w Bly”. Wszystko jest w „Come Play” spowite grubą warstwą mroku; tylko chwilami plan zdjęciowy wydaje się przesadnie ciemny, a oświetlenie – ubogie.

Chyba najefektowniej sfilmowaną sceną jest ta, w której kanały telewizyjne samoistnie się przełączają, a pourywane wypowiedzi gadających głów układają się w straszliwy komunikat Larry’ego (jaki, odkryjcie sami). Jump scare’y są w wydaniu Chase’a ponadprzeciętne i jak najbardziej strawne – niech za przykład posłuży scena pod łóżkiem. Eksplodujące lub nadnaturalnie zapalające się żarówki czy lewitujące meble to widok do cna sztampowy i trzeba przyznać, że czasami ta konwencjonalność mocno się filmowi udziela. Cały „Come Play”, na szczęście, banalny nie jest. To high-conceptowy, podbarwiony dramatem horror, w którym wyraźnie pobrzmiewają echa „Poltergeista” i „Babadooka”. Jego melancholijny epilog szczerze chwyta za gardło i wydaje się częścią już nie niezłego straszaka, a kina grozy z wyższej półki.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Dodaj komentarz