Gdzie diabeł mówi dobranoc. [„Lśnienie”, 1980]

     Prawie wszystkie filmy Stanleya Kubricka nakręcone po 1960 roku uzyskały nominację albo do Oscara, albo Złotego Globu. Niektóre uhonorowano zresztą tymi nagrodami: na przykład w roku 1969, kiedy „2001: Odysei kosmicznej” przyznano statuetkę za najlepsze efekty wizualne. Jedyny wyjątek w filmografii Kubricka stanowi „Lśnienie” – swobodna adaptacja powieści Stephena Kinga, którą krytycy przeżuli z niesmakiem, a potem pretensjonalnie nią splunęli, przebąkiwając coś o nudzie i żałości. Zamiast 4-kilogramowym, brązowo-złotym dżentelmenem wyróżniono „Lśnienie” antynagrodami, a samego Kubricka strasznie antagonizowano przez wiele lat po premierze. Dziś trudno uwierzyć, że film spotkał się z tak oschłym przyjęciem. Nastawienie kinofilów uległe przemianie, a dzieło Kubricka uchodzi za najbardziej epicki horror w historii.

TheShining5

     King z uporem maniaka wciąż miesza „Lśnienie” z błotem, a w jednym z wywiadów określił je nawet jako luksusowy samochód bez silnika. Argument od lat pozostaje ten sam: ekranizacja pozwala sobie na zbyt wiele różnić względem książkowego pierwowzoru. Warnerowskie „Lśnienie”, faktycznie, bagatelizuje wiele wątków, które dla powieści były kluczowe, ale Kubrick nie robi tego, by utrzeć pisarzowi nosa. Z chirurgiczną precyzją wycina to, co ma być dla filmu nieistotne, historię przedstawia z innej perspektywy. Zamiast opowiadać o nawiedzonym hotelu na odludziu, poddaje wiwisekcji amerykańską rodzinę. Umieszcza w zamknięciu trójkę pogubionych duchowo osobników. Wodzi ich krętymi korytarzami, które zdają się prowadzić donikąd; oprowadza alejkami labiryntu z żywopłotu, w którym są jak marionetki. Upiorne zjawy kryją się, oczywiście, w zaułkach hotelu Overlook, ale „Lśnienie” to na równi psychologiczny horror i dramat rodzinny, a Kubrick skupia się przede wszystkim na demonach wypływających z wnętrza postaci.

     Torrance’owie wprowadzają się do Overlook, by sprawować nad nim pieczę podczas wyjątkowo srogiej zimy. Nie przeszkadza im fakt, że zaledwie kilka lat temu dokonano tu wstrząsającej rzezi. Pisarzyna Jack (Jack Nicholson) od dawna już poszukuje artystycznej inspiracji i tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, udaje mu się ją znaleźć. Wiele ma wskazywać na to, że do szaleńczego machania piórem zagrzewają Jacka gnieżdżące się w hotelu duchy, a krew dawnych ofiar to dla niego atrament. Grany przez Nicholsona bohater jest najbardziej podatny na wpływy nadnaturalne, a słabości i uzależnienia tylko nasilają rosnący w nim obłęd. Hotelowe straszydła stanowią tak naprawdę odzwierciedlenie jego własnych demonów. Zawsze, gdy wdaje się Jack w interakcję z duchem – czy to w sali balowej, czy w pokoju 237 – stoi przed nim lustro lub przynajmniej perfekcyjnie szklista powierzchnia, odbijająca twarze, zdarzenia, dziwowiska. Kubrick dehumanizuje Jacka Torrance’a, nadaje mu cechy potwora kryjącego się w ludzkiej skórze. To właśnie on stanowi podwoje, przez które złowrogie siły dostają się do Overlook. Jack zostaje opętany przez zło, którego pochodzenia nie wyjaśniono w konstruktywny sposób i między innymi to powoduje, że jest „Lśnienie” horrorem absolutnym – surowym i enigmatycznym, mnożącym znaki zapytania.

TheShining4

     Kubrick postawił na szeroką interpretację „Lśnienia”: nie istnieje jeden klucz, umożliwiający rozpracowanie całego filmu, ale to powoduje, że można do niego wracać po wielokroć. Wystarczy wspomnieć scenę z wersji rozszerzonej: Jack wchodzi do Overlook po raz pierwszy i dopada go uczucie déjà vu – ma wrażenie, że już kiedyś był w tym miejscu. Jeden z duchów informuje go potem, że „zawsze był hotelowym dozorcą”, ale wątek zostaje urwany – jego ewentualne wyjaśnienie przychodzi dopiero w finale. Intryguje też informacja zasłyszana od Ullmana, menedżera Overlook, o tym, że postawiono hotel na indiańskim cmentarzysku. W kontekście tych słów uwagę zwraca dobór narzędzia zbrodni: gdy obłęd Jacka sięga zenitu, chwyta on za siekierę, która symbolicznie przypomina plemienny tomahawk. W jednej ze scen widzimy Jacka, który odbija piłkę, stojąc obok dywanu w tubylcze wzory. Uderza ona w ścianę, zdobioną przez malunki charakterystyczne dla społeczności Nawaho. Nie napiszę, że „Lśnienie” to horror o zemście rdzennych Amerykanów, ale czy alegorię tę można bez cienia wątpliwości odrzucić?

     Wybitnie sportretowano w „Lśnieniu” role przodujące. Nicholson jest w swej roli przeszywająco diaboliczny, ale ma przy sobie partnerkę, która – wbrew obiegowej opinii – była w stanie dotrzymać mu kroku. Shelley Duvall tworzy kreację absolutnie przejmującą i pełną poświęcenia. Jej niekończące się okrzyki wcale nie irytują, a wywołują szereg palących emocji, których nie pozbędziemy się aż do ostatnich minut filmu. To rola Nicholsona uchodzi dziś za ikoniczną – zresztą nie bez powodu – ale gra Duvall również wzbudza ciarki na plecach. Sam aktor powiedział, że jego filmowa małżonka miała „ciężką robotę do odwalenia – chyba najcięższą w ogóle”. Łatwo zrozumieć, skąd wzięły się słowa krytyki. Jest Wendy rozpaczliwie zależna od Jacka, a do tego odrobinę niedojrzała – piskliwa, niestroniąca od infantylnych gestów. Pod koniec filmu przechodzi jednak metamorfozę i odnajduje w sobie pokłady siły, o jaką nikt by jej nie posądził. W roli synka Torrance’ów świetnie wypada Danny Lloyd. Chłopiec ma w sobie magnetyzm i pewien upiorny szyk, którego do dziś nie potrafię rozgryźć – na planie nikt mu przecież nie powiedział, że występuje w filmie grozy. Nawet nie do końca rozumiejąc scenariusz „Lśnienia”, Lloyd spisał się na medal.

TheShining3

     Równie mocne jest „Lśnienie”, jeśli chodzi o realizację i biegłość techniczną. Na ścieżce dźwiękowej roi się od kompozycji nie tyle strasznych, co wręcz porażających. Jedna z nich to „Przebudzenie Jakuba” z repertuaru Krzysztofa Pendereckiego, słyszana, gdy Jack wybiera się do pokoju 237, inna to choćby „Polymorphia” (Wendy odkrywa, że skuter śnieżny został pozbawiony silnika). Atmosferę zagrożenia wznieca już utwór otwierający film, napisany przez Wendy Carlos i Rachel Elkind (to przeróbka klasycznego „Dies irae oratorium ob memoriam”). Złowroga melodia wprowadza widza w stan uczulenia, skupienia oraz niepewności, zapowiada nadejście bliżej niezdefiniowanej zguby. Muzyka na soundtracku jest dysharmonijna, w pewien sposób sprzeczna – stylistycznie przyjmuje różne kierunki. Każdy utwór brzmi, jakby został skomponowany na potrzeby filmu – te starsze, autorstwa Béli Bartóka czy Pendereckiego, również. Imponuje bogata scenografia, zwłaszcza sala balowa w stylu art déco, ciekawym posunięciem okazało się oświetlenie planu. Nie ma w „Lśnieniu” przyciemnionych wnętrz, cały hotel utrzymany jest w stanie nieprzypadkowej jasności. Niedawno w podobnym kluczu zrealizowano „Midsommar. W biały dzień”.

     Uderza symetria znakomitej większości kadrów, a nad dualizmem zdjęć Johna Alcotta pochylano się już nawet w pracach naukowych. Kubrick, zapewne w odwołaniu do ambiwalentnej natury swych postaci, zadbał o to, by liczne ujęcia miały podwójne znaczenie. Tak oto scena kręcona z lotu ptaka przedstawia Góry Skaliste, a operator uchwycił je o takiej porze, by w każdym szczególe zostały odzwierciedlone w tafli jeziora. Już prolog „Lśnienia” – akcentowany przez alarmującą muzykę – daje do myślenia: nic nie jest tak idylliczne, jak się wydaje, pod niepozorną gładzią mogą kryć się straszne tajemnice. Później przewijają się kolejne dualistyczne motywy: duchy porąbanych siekierą bliźniaczek, obrazy nagich modelek w sypialni Halloranna. W wypożyczalni pojazdów śnieżnych widzimy obrazek z komiksu, a na nim trzy prosięta uciekające przed duchem. Niedługo później następuje słynna scena, w której Jack próbuje dostać się do zamkniętej łazienki i zabić najbliższych. Nim zaczyna rąbać drewniane drzwi i wystawia łeb przez powstałą dziurę, nazywa Wendy i Danny’ego „małymi świnkami”. Nic nie jest w „Lśnieniu” przypadkowe, chyba każdy detal planu zdjęciowego ma swoje znaczenie, czasem ukryte. Intrygująca jest scena, w której Danny pojawia się z zadrapaniami na szyi. Nakręcono ją z perspektywy Jacka oraz stojącej w oddali żony z synem. Kiedy kamera wychyla się zza pleców Nicholsona, Duvall i Lloyd stoją jakby na maszynie do pisania: są umieszczeni bezpośrednio nad urządzeniem, jak wystająca z niego, biała kartka. Są żywą częścią procesu twórczego na wpół już obłąkanego Jacka. Skończy się on tragedią.

TheShining1

     Kręcąc „Lśnienie”, Kubrick wprowadził na plan zasadę żelaznej dyscypliny. Aktorzy poddani zostali bezwzględnemu rygorowi i zmierzyli się z koszmarnie długimi godzinami pracy, a później, po zakończeniu zdjęć, ekstremalnie ciężka robota czekała montażystę. Niektóre sekwencje filmowano po osiemdziesiąt razy, materiału do obróbki wcale więc nie brakowało. Stosunek powstałych scen do długości gotowego filmu wyniósł 102:1. Alcott korzystał ze względnie nowej technologii Steadicam, a niestandardowe rozwiązania formalne tylko wydłużyły proces realizacji. Finalnie na ekranach zadebiutowało arcydzieło, ale nie da się ukryć, że jego narodziny okupione były bólem aktorów i członków ekipy produkcyjnej. Jeśli któryś film zasługuje na tytuł horroru absolutnego, będzie to właśnie „Lśnienie”. W żadnym innym straszaku nie spotkacie tak inwazyjnych scen samoistnie otwierających się drzwi czy nadnaturalnie toczącej się po dywanie piłki. Klaustrofobia prowadzi w „Lśnieniu” do horrendalnych halucynacji, do emocjonalnej gorączki, której ataku nie odeprze żaden z bohaterów. Film ma dwie wersje, dłuższą i krótszą – europejską. Obie są wspaniałe, choć w pierwszej atmosfera izolacji spotęgowana zostaje do ekstremum. W żadnej nie zostaje wyjaśnione, co tak naprawdę dzieje się w hotelu Overlook. Nie dowiadujemy się, skąd pochodzą zjawy i dlaczego na starym zdjęciu balowym, zawieszonym w recepcji, uśmiecha się do nas Jack Torrance. Kubrick dobrze postąpił, adaptując powieść Kinga „na wyrywki”. Nie chciał stworzyć ekranizacji oczywistej, pedantycznie przetwarzającej książkowe wątki i dzięki temu film sprawia wrażenie ciut zdezorganizowanego. Zło w jego „Lśnieniu” jest nie tylko kuszące, ale też niepojęte, zupełnie nieobliczalne.

     Recenzja znajduje się także na stronie Filmawka.pl, pod niniejszym odnośnikiem. Zapraszam do śledzenia swojego profilu w tym serwisie.

     Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb, Movies Room oraz Filmawka. Blog His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

TheShining2

10

Dodaj komentarz