Being woke is no joke. [„Szkoła czarownic: Dziedzictwo”, 2020]

Wiosną 1996 roku na ekranach kin zadebiutowała „Szkoła czarownic” – film o nękaniu rówieśników, nastoletniej agresji i wykluczeniu społecznym. Pod płaszczykiem młodzieżowego horroru fantasy przemycono w nim bardzo uniwersalne treści, przez co jego kultowość nie powinna szczególnie dziwić. Z kultowymi treściami tak już bywa, że z reguły doczekują się kontynuacji lub reinterpretacji. Do tytułowej szkoły postanowiła wrócić reżyserka Zoe Lister-Jones i przyznać trzeba, że jej film ma charakter lekcji – bardzo jednak wielu widzom potrzebnej. Na „Szkole czarownic: Dziedzictwie” można się, owszem, bawić, ale wcale nie odbiera jej to moralizującego tonu i dydaktycznych korzyści.

Film Lister-Jones to zupełnie inny „The Craft” i zupełnie nowe spojrzenie na tematykę okultyzmu, kobiecej magii. Nie ma się co dziwić. Zmienił się nastrój polityczny; żyjemy w innym, niekoniecznie lepszym świecie. Polowania na „czarownice”, w latach dziewięćdziesiątych praktykowane rzadziej i rzadziej, dziś wracają do łask – w Stanach, w Polsce, nie tylko. „Szkoła…” z 1996 roku była teen horrorem o bullyingu, którego zjawisko uległo tak naprawdę dodatkowej ekspansji: bo nienawiść jest nieśmiertelna i nigdy nie wychodzi z mody, jest wpisana w DNA człowieka. W czasach nasilonego hejtu, a właściwie eksplozji wrogości musiał powstać film, którego motto brzmi: „odmienność jest twoją siłą”. Tak naprawdę wypuszczono ich ostatnio kilka: między innymi „Spiral” i „Antebellum”.

W „Dziedzictwie” znów poznajemy cztery nastoletnie outsiderki, mierzące się z ostracyzmem rówieśników. Punkt wyjścia dla fabuły nie zmienił się wcale: nowa uczennica (Cailee Spaeny) dołącza do „sabatu” wiedźm, które odkrywają jej magiczne predyspozycje. Dziewczyny stale są szykanowane, ale dziarsko radzą sobie z nagonką – wydają się nieustraszone. Kiedy mężczyzna w średnim wieku – niekoniecznie w trosce – wygarnia im, że nie powinny wałęsać się po lesie, bo pełno w nim podejrzanych dziwaków, jedna z bohaterek odpowiada: „to my jesteśmy dziwolągami, proszę pana!” Cytat zwęszy bez problemu każdy miłośnik oryginału sprzed ćwierć wieku.

Pierwsza „Szkoła czarownic” była o tyle przełomowa, że dała głos czarnoskórej bohaterce (Rachel True), zamiast uśmiercać ją przed napisami początkowymi. Gest zjednał sobie wielu krytyków, choć, koniec końców, Rochelle była najmniej rozbudowaną z postaci przodujących. „Dwójka” (bo „Dziedzictwo” to na poły sequel) okazuje się bardziej inkluzywna. Poza ciemnoskórą nastolatką wśród postaci uwagę zwracają: transdziewczyna z latynoskiego domu, biseksualny cismężczyzna, krótko ścięta Lily, której obce są konwenanse typowe dla girly girls. Myślę, że koszmarem prawicowych wszechpolaków są właśnie filmy tego typu, ale kto przejmowałby się ich fobią. Umówmy się: jeśli boisz lub brzydzisz się poprawności politycznej – a o nią Lister-Jones zadbała – to nie z powodu urojonej alergii, tylko własnej kołtunerii. Jeśli „nadreprezentacja” gejów i Afroamerykanów w kinie mainstreamowym nie daje ci spać po nocy, to dlatego, że jesteś głupim chujem.

U Lister-Jones nie brakuje poszanowania dla odmienności, choć druga strona medalu jest taka, że postaci są właśnie w większości – jak Rochelle – kiepsko rozpisane. O Lourdes, Tabby i Frankie wiemy tylko, że to dziewuchy na schwał – silne, niezależne, pewne swojej wartości. Pierwsza jest osobą transpłciową i na tym koniec – nie odkrywamy właściwie szczegółów jej życia. Druga rzuca podczas sesji intymnych wyznań, że chciałaby mieć więcej czarnych przyjaciółek. Wątku nijak nie pociągnięto dalej. Dziewczęta z pierwszej „Szkoły…” poznaliśmy dużo lepiej.

Chyba najmocniejszym punktem scenariusza jest wątek biseksualnego jocka – i tu sypnę kilkoma spoilerami. Timmy (Nicholas Galitzine) najpierw prowadzi wobec Lily kampanię hejtu, ale pod wpływem czaru zmienia się nie do poznania – wyrasta na wrażliwego, pełnego empatii młodzieńca. Chłopak jest typowym licealnym muscleheadem – lubianym przez wszystkich, także przybranego brata Lily. Okazuje się, że chłopaków połączył romans – dziewczyny nie dowiedziałyby się o tym, gdyby nie zaklęcie, które pozwala Timmy’emu złapać trochę oddechu, wyjść z przysłowiowej szafy przynajmniej przed grupą outsiderek. Film łączy w sobie elementy dramatu młodzieżowego; strachy na lachy przeważająco ustępują tu miejsca problemom licealnych bohaterów. Zakres tematów, które podejmuje Lister-Jones, jest naprawdę szeroki: prześwietlono tu takie postawy i skrzywienia, jak mizoginia, toksyczna męskość, seksizm i podwójne standardy. Wątek Timmy’ego obnaża brzydkie prawdy o heteronormatywności i postrzeganiu męskości w środowisku LGBTQ (oraz analogicznie: ocenie gejów i biseksualistów przez pryzmat ich męskości). Do tego interesują reżyserkę body shaming, samobójstwa nastolatków, poczucie wspólnoty. Lister-Jones może nie do końca diagnozuje każdy z tych obszarów (nadal mamy do czynienia z kinem fantasy dla młodszych widzów), ale ważniejsza jest jej wrażliwość, wyczulenie i reakcja na istniejące problemy.

Pomimo ingerencji Jasona Bluma sequel „Szkoły czarownic” wygląda dość niskobudżetowo. Dużo lepiej niż wygląda, brzmi – niepodważalnym jego atutem okazuje się chłodny, elektroniczny soundtrack. Nie udał się twórcom flirt z horrorem paranormalnym i wprowadzone na siłę jump scare’y: scena z widziadłem w kącie budzi skojarzenia z „Obecnością 2”. Okropny jest David Duchovny w wymęczonej kreacji drugoplanowej – szkoda, że musimy męczyć się razem z nim aż do finału. Trzeci akt filmu ogólnie okazuje się dość niechlujny i niezajmujący, między innymi przez nagromadzenie wątków pobocznych. Całość ogląda się właściwie jak reboot, przynajmniej w pierwszej połowie; w drugiej rolę cameo zalicza jedna z aktorek zaangażowanych w powstanie oryginalnej „Szkoły…”. Perspektywa kolejnej kontynuacji zdecydowanie wisi w powietrzu. Nie ma sensu się jej bać – to reakcja godna skostniałego tradycjonalisty. „Dziedzictwo” jest inne, w porównaniu z pierwowzorem, i chwała mu za to.

PS. Jeszcze tylko gwoli ścisłości: „Dziedzictwo” to niezły comeback, ale i tak preferuję pierwszą „Szkołę czarownic”. Tutaj nostalgia i soft-rockowy czar lat dziewięćdziesiątych wygrywają z liberalizmem reżyserki.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

2 myśli w temacie “Being woke is no joke. [„Szkoła czarownic: Dziedzictwo”, 2020]”

Dodaj komentarz