Udany powrót Ghostface’a. Craven byłby dumny. [„Krzyk”, 2022]

14 stycznia będzie wielkim świętem w życiu każdego szanującego się maniaka horroru. Już jutro na ekranach kin debiutuje bowiem „Krzyk” w reżyserii Matta Bettinelliego-Olpina i Tylera Gilletta – piąta odsłona krwawej serii, zapoczątkowanej ćwierć wieku temu przez Wesa Cravena. Nie będę owijał w bawełnę: film jest prawdziwym rajem dla miłośników kina stalk n’ slash, dla cyklu okazuje się powiewem nowego życia. To sequel, który na równi przestrzega slasherowych prawideł i je obala – co więcej, wychodzi z tego karkołomnego zadania obronną ręką. Twórcom udało się stworzyć świeży i odkrywczy horror o przyjemnie nostalgicznym posmaku. Na taką premierę czekali wszyscy fani Ghostface’a.

Po zabójstwach z 1996 roku miasteczko Woodsboro nigdy nie było już takie samo. Zbrodnie popełnione przez Billy’ego Loomisa i Stu Machera – a następnie zastęp szalonych naśladowców – odcisnęły na kalifornijskiej społeczności trwałe piętno. Kiedy mogło wydawać się, że mieszkańcy są już bezpieczni, zaatakowana zostaje lokalna nastolatka. Nożownik w czarnej pelerynie i masce ducha znów wyrasta znikąd, tym razem przyświeca mu jednak inny niż zwykle cel. Na wieść o wydarzeniach z Woodsboro Sidney i Gale stawiają swoje życie na szali i ponownie odwiedzają przeklętą mieścinę. Towarzyszy im Dewey – zwolniony z policji i obsesyjnie rozpamiętujący przeszłość.

Każdy aspekt filmu został spotęgowany: „Krzyk” jest „większy” i szybszy niż poprzednie odsłony serii, a liczba postaci została podwojona. Zabójstwa są okraszone większą dawką gore’u, a uśmiercenia bolą bardziej niż chociażby w „Krzyku 3” – same w sobie bywają ciosem w serce. Twórcy mają więcej do stracenia, bo po raz pierwszy nie towarzyszy im ojciec Ghostface’a, Wes Craven (zmarły w 2015 roku). Gdyby dożył premiery, byłby dumny z tak wiarygodnej kontynuacji.

Bettinelli-Olpin i Gillett nie próbują bowiem podrobić w „Krzyku” charakterystycznego stylu Cravena – oni celebrują jego spuściznę. Widać to już w scenie otwierającej z udziałem Jenny Ortegi („Opiekunka 2”). Jej Tara to bystra nastolatka, która przebywa sama w domu pod nieobecność matki. Właśnie tekstuje z koleżanką, gdy rozlega się dawno niesłyszany odgłos – dźwięk telefonu stacjonarnego. Choć dzisiejsi licealiści nie są przyzwyczajeni do odbierania połączeń, Tara śmiało rozpoczyna rozmowę – o dziwo wie nawet, jak obsłużyć antyczny klamot.

Nie wie jeszcze, że pułapkę zastawił na nią Ghostface. Udając znajomego mamy, toczy z Tarą pogawędkę na temat horrorów. Brzmi znajomo? Nie wypytuje jednak dziewczynę o „Piątki, trzynastego”, a horrory z fikcyjnej serii „Cios”, imitującej „Krzyk”. Potencjalna ofiara wyśmiewa rozmówcę i dodaje, że nie ogląda byle czego. Interesują ją głębsze horrorowe metafory – „Coś za mną chodzi”, „Hereditary”. „Babadooka” nazywa medytacją nad tematem macierzyństwa. Ten ton nie podoba się Ghostface’owi, który widzi w Tarze pozerkę. Naturalna pewność siebie Tary i jej znajomość gatunku zachęcają mordercę do dalszej zabawy. Stawką w rozgrywce będzie życie.

Tara chełpi się swoją wiedzą, może nawet myśli, że jest mądrzejsza niż horrory. Gdy Ghostface każe jej wymienić obsadę pierwszej części „Ciosu” (inaczej zginie zaprzyjaźniona postać), dziewczyna szuka jednak pomocy w sieci. Od premiery oryginalnego „Krzyku” minęło ponad dwadzieścia pięć lat. Zmieniły się czasy, jak i sama młodzież. Pokolenie Z ma tę przewagę nad dzieciakami Cravena, że „wychowało się” niejako w internecie, z dostępem do wszelkich możliwych informacji. Bohaterowie nowego „Krzyku” wiedzą doskonale, kim jest Ghostface i z której strony może zaatakować. Wiedzą, w jak szalonym świecie dorastają; znają mityczne „reguły horroru” – bo horrorem bywa samo życie. Wystarczy wspomnieć stalkera, który nagabuje Mindy (Jasmin Savoy Brown) pod szkołą. Cofając się do przeszłości, można też przytoczyć wątek chorobliwej obsesji na punkcie mediów społecznościowych z „Krzyku 4”, który pozostaje dużo bardziej aktualnym filmem dziś, niż był przed jedenastoma laty.

W 2022 roku bardziej kumaci są też widzowie horrorów, którzy nie kupią byle czego – tę gorzką lekcję odrobili chociażby twórcy niedawnego „remake’u” „Czarnych świąt”. Zarówno ten tytuł, jak i tegoroczny „Krzyk” różnią się od swoich pierwowzorów, ale tylko drugiemu z nich udaje się odświeżyć sprawdzoną formułę. Czym jest nowy „Scream”? Nie jest rebootem, bo wraca w nim tercet z oryginału. Jest sequelem – dokładnie z tego powodu – ale nie kontynuacją sensu stricto, podejmującą wątek urwany przed dekadą. Najbardziej rozgarnięta bohaterka, Mindy, uważa, że prześladujący jej kumpli Ghostface próbuje nakręcić swój „własny” film – nadaje mu nazwę requel lub legacyquel. Nie wiem, czy terminologia przyjmie się w środowisku filmowym po premierze, ale do dzieła Bettinelliego-Olpina i Gilletta pasuje ona jak ulał. Nowy „Krzyk” hołduje cravenowskiemu dziedzictwu, a przy tym może okazać się zaczątkiem nowej, trochę już uwspółcześnionej i przeorganizowanej trylogii.

Tradycjonaliści uznają pewnie, że brzmi to groźnie, ale bez potrzeby. „Krzyk” pasuje do poprzedniej czwórki zarówno tonem, jak i stylem narracji; zazębia się z tymi filmami. Byłem zaskoczony, odkrywając, że nowej odsłony serii nie napisał Kevin Williamson. To kolejny teen slasher przeplatający się z dreszczowcem typu whodunit. Pełen ostrego jak brzytwa suspensu, mnożący fałszywe tropy i rzucający widzowi kłody pod nogi. Widz znów musi mocno się nagłówkować, rozpracowując tożsamość mordercy – a przecież w tym tkwi cała frajda. Ukłonem w stronę fanów jest kolejny zestaw reguł, które musimy znać, jeśli chcemy przeżyć horror – tym razem przytacza je nie Randy, lecz Dewey. Dowiadujemy się, że motyw działania zabójcy zawsze ma powiązanie z przeszłością, a za zbrodnie odpowiada ktoś, kogo znamy – osoba z otoczenia potencjalnych ofiar. Finał nowego „Krzyku” jest dziesięć razy tak obłędny, jak ten z „czwórki” – a umówmy się, to była pięknie przeszarżowana scena.

„Krzyk” zawsze był kinofilską serią i nigdy nie obawiał się skrętu w aleję autorefleksyjnego, samoświadomego horroru. Tradycję postanowiono podtrzymać. Jeśli poprzednie „Krzyki” uznamy za metafikcyjne slashery, „piątka” intensyfikuje tę cechę do potęgi. Westernowa melodia Marco Beltramiego, towarzysząca dziarskiej scenie z udziałem Deweya, tym razem brzmi jak nieśmiertelny klasyk – jest cytatem sama w sobie. Podczas jazdy samochodem bohaterowie uznają, że „Cios” (czyt. „Krzyk”) to zrzynka ze starszego „Halloween”, a w szpitalu na ekranie telewizora emitowany jest pseudoslasherowy odcinek „Jeziora marzeń” (serialu Williamsona z końca lat dziewięćdziesiątych). Sama sekwencja w opustoszałej przychodni zdrowia – szalenie zresztą intensywna – przypomina o filmie, w którym Michael Myers uparł się, że zabije hospitalizowaną Laurie Strode.

Jednak najlepszy okazuje się hołd złożony „Psychozie” w świetnie poprowadzonej scenie z udziałem syna szeryfowej. Zamiast blondynki pod prysznicem oglądamy ociekającego wodą blondyna, a Ghostface czyha na chłopaka gdzieś w ukryciu niczym Norman Bates. Wes (Dylan Minnette) i Janet Leigh mają nawet podobne, charakterystyczne uczesanie. Następstwem samej kąpieli jest zabawa w kota i mysz, którą wyreżyserowano figlarnie, z dużą inwencją twórczą. Cały film jest ambitny i niebanalny. Odważny trzeci akt toczy się w miejscu kluczowym dla fabuły pierwszego „Krzyku”.

Ghostface pojawia się w filmie co chwilę właściwie od pierwszych minut (w kwadrans po napisach początkowych na ekranie gości już trzykrotnie). Jest postacią, której kult rośnie wraz z każdą kolejną częścią serii. U Gilletta i Bettinelliego-Olpina Ghostface traktowany jest jak posąg – widać to choćby w scenie, gdy kroczy za pełzającą ofiarą, opiewany przez reflektor samochodu. Jego ciągoty do zabijania to już nie hobby a sposób życia. Tegoroczny „Krzyk” jest najbrutalniejszym ustępem serii. W filmie podniesiono body count, a krwi przelano na planie chyba tyle, co w ostatnim „Halloween”. Nóż myśliwski nie tylko dźga kolejne postacie, ale też przebija im aorty, dziurawi dłonie, wypruwa wnętrzności. Nie uwierzycie, z jaką lekkością przedstawiane są akty potwornej przemocy – co ma być, oczywiście, komplementem.

Sceny gore równoważone są za sprawą trafionego humoru – na przykład, gdy Gale (Courteney Cox) rozprawia w telewizji śniadaniowej na temat: „plusy i minusy wznawiania dawnych przyjaźni”. Histerycznie śmieszny jest moment, w którym Dewey (David Arquette), obrażony przez jednego z dzieciaków, rzuca: „może sam jesteś mordercą, bo tymi słowami głęboko mnie ugodziłeś”.

Wspólnie z Sidney (Neve Campbell) nikt nie dowcipkuje, bo wokół postaci znów osnuto całą dawkę patosu. Jest jednak bohaterka wielowymiarowa: w finale pokazuje, jakim bad assem stała się wskutek dawnych przeżyć, jak umiejętnie potrafi zawalczyć o swoje. Dewey przeszedł w „Krzyku” ciekawą metamorfozę i został przedstawiony jako mężczyzna dojrzalszy, rezolutniejszy, ale też zniszczony życiem. Cox znów czaruje w roli cynicznej reporterki o niewyparzonym języku.

Spośród młodszych aktorów imponuje zwłaszcza Melissa Barrera w roli Sam – przybranej siostry Tary. Jest ona właściwie sercem „Krzyku”, a sama Barrera tworzy rolę na równi rozwibrowaną, ugiętą pod ciężarem skomplikowanych emocji i zawadiacką.

Nowy „Krzyk” to bystry komentarz na temat popkulturowej spuścizny i nostalgii, ale też – co tu dużo mówić – postępującego szaleństwa. Twórcy pochylają się nad kwestią toksycznych fandomów i wpływu krwawego kina na psychikę. To żaden nadęty wykład, a raczej postmodernistyczna zabawa gatunkiem, flirtująca z poprzednimi odsłonami serii. W filmie – z wyraźnie zarysowanym wątkiem meta – często zadawane jest pytanie: jak powinien wyglądać „Cios” (/„Krzyk”) w 2022 roku? Finałowe minuty przynoszą odpowiedź – właśnie tak, jak wykoncypowali to Bettinelli-Olpin i Gillett. Twórcy odwalili kawał dobrej roboty, oddając ducha pierwszego „Krzyku”, ale też próbując czegoś nowego i dorównując „jedynce” merytorycznie. W finałowej scenie jedna z głównych postaci zapewnia, że obłęd dobiegł końca, a miasteczko Woodsboro może odetchnąć z ulgą. Bądźcie pewni, że tak się nie stanie. Jeśli seria „Krzyk” czegoś nas nauczyła, to tego, że żaden cios nie jest tym ostatnim. Finał filmu jest tak inteligentnie rozpisany, tak samoświadomy i zawrotnie zagrany, a do tego kampowy w zdrowych dawkach, że już teraz mam ochotę powtórzyć całość.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Prime Movies, Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

3 myśli w temacie “Udany powrót Ghostface’a. Craven byłby dumny. [„Krzyk”, 2022]”

  1. Też się zapisuję na drugi seans. Warto było czekać. Od dawna było odliczane do czternastego. Piękna, młoda obsada i bezwzględność/majestatyczność Ghostface’a. Świetnie się oglądało i słuchało. W kilku momentach porządne dreszcze na plecach, ale nie w każdym wypadku dotyczyły strachu.

    SPOILERY SPOILERY SPOILERY

    Osobiście do arcydzieła zabrakło mi trochę trzeciego aktu. I mimo umiejętności i charyzmy, ani jeden aktor, ani drugi grający mordercę nie dał mi tego, na co liczyłem, mimo i tak dobrej roboty. Zwłaszcza jeden z nich był(a) bardziej creepy, gdy jeszcze nie pokazał(a) swoich prawdziwych kolorów. I na koniec Święta Trójca z poprzednich części, z tym że z podmianką Duffy’ego na Judy – trochę więcej czasu poświęciłbym im, zwłaszcza Gale i Sidney dziwnie mi nie pasowały w trzecim akcie. A całe zamieszanie, że tak to nazwę, od fantastycznego killa Liv, jakoś pozostawiło mnie z niedosytem.
    Tak czy inaczej, piękny seans. Jeśli seria ma być kontynuowana, jest w świetnych rękach.

    1. Pewnie, że w świetnych rękach. Już „Ready or Not” było inspirowane „Krzykiem”, widać że panowie znają się na rzeczy. Mam nadzieję, że film odniesie sukces w kinach – pomimo omikronu – i doczekamy się kolejnych części. Może powstania nowej trylogii.

      [SPOILERY]

      Co do morderców, nic do nich nie mam. Tak jak pisałem, finał jest dziesięć razy tak obłędny i over the top, jak w „czwórce” – za to brawa. Natomiast jednego z morderców przewidziałem już w pierwszym akcie. To postać, która była odrobinę zbyt troskliwa wobec Tary – i to wydało mi się podejrzane. Takie połączenie troski z psychotycznym błyskiem w oku. Niemniej film jest świetny, twisty przemyślane, całość dużo, dużo lepsza niż zakładałem, że będzie. Sukces!

Dodaj komentarz