Lato grozy. [„Ulica Strachu – część 1: 1994”, 2021]

Shadyside w stanie Ohio. Grupa krnąbrnych nastolatków przypadkiem wskrzesza kilkusetletni, złowrogi byt, który odpowiada za serię brutalnych zbrodni, regularnie popełnianych w okolicy. Wybudzona z leśnego grobu istota nie spocznie, dopóki młodzi nie padną trupem. Deena (Kiana Madeira) i jej towarzysze wiedzą, że w ich rękach znajduje się przyszłość miasteczka. Stają do nierównej walki, jednocześnie odkrywając upiorne sekrety Shadyside.

W Polsce nazwisko R. L. Stine kojarzy się bezspornie z „Gęsią skórką”, ale w Stanach Zjednoczonych autor znany jest także dzięki serii „Fear Street”, która sprzedała się w nakładzie przekraczającym osiemdziesiąt milionów egzemplarzy. Na kanwie tejże powstała antologia grozy Netfliksa, której inauguracyjna odsłona to „Ulica Strachu – część 1: 1994”. Film miał premierę w piątek i szybko zaskarbił sobie bardzo entuzjastyczne recenzje krytyków. Osobiście „szał” na „Ulicę Strachu” uważam za niewspółmierny do treści: to horror pozbawiony ciekawszego patentu, za długi, bez satysfakcjonującego finału.

Najbardziej udała się twórcom scena otwierająca, w której pracownica biblioteki (Maya Hawke) odbiera telefon od tajemniczego prześladowcy, a następnie ginie z rąk zamaskowanego nożownika. Dobrze kojarzycie: opening wzorowany jest na pokrewnej sekwencji z innego slashera – Cravenowskiego „Krzyku”. Obie sceny są uderzająco podobne, nie tylko na poziomie narracji, ale też wykonania. W obu filmach już na wstępie uśmiercone zostają największe gwiazdy pośród aktorów. W „Ulicy…” doskonale zgrały się ze sobą praca operatora oraz choreografia Hawke i ścigającego ją zabójcy. Reżyserka Leigh Janiak musiała powtarzać „Scream” po wielokroć: wszystko pachnie tu bowiem hołdem. Począwszy od ujęć na przelatujące gdzieś w tle kontury mordercy, poprzez zagrywkę ze ściąganiem maski z twarzy przez ofiarę, a kończąc na efekcie zwolnionego tempa w chwili, gdy oprawca dogania dziewczynę, chwyta ją za usta i zadaje cios nożem w pierś. Prolog w „Ulicy Strachu: 1994” to piękne, krwawe i nostalgiczne widowisko.

Później jest już tylko słabiej. „Ulica Strachu – część 1: 1994” to typowe kino teensploitation, które z jednej strony bardzo próbuje być odpowiedzią na „Krzyk”, a z drugiej okazuje się dużo mniej bystre. Mniej pomysłowe i autoreferencyjne, eklektyczne w swoim stylu. Projekt Janiak („Miesiąc miodowy”) jest przewidywalny jako slasher i irytujący jako horror z wątkiem nadnaturalnym. Najmocniejszy zgon w filmie – z wykorzystaniem krajalnicy elektrycznej – pozostawia po sobie pozytywne wrażenie dzięki solidnym efektom gore, choć jest przy tym zrzynką z „Intruza” Scotta Spiegela.

Całość bywa zbyt wtórna i dosłowna. Pojawia się w filmie obligatoryjna postać horrorowego nerda (Fred Hechinger), który w swoje monologi koniecznie musi wpleść tytuły klasycznych pozycji z kanonu grozy (jak „Duch” czy „Szczęki”). Podział terytorialny na idylliczne Sunnyvale i upadłe Shadyvale jest łopatologią w najczystszej postaci, do tego budzi komiczne skojarzenia z konfliktem Pawnee–Eagleton w sitcomie „Parks and Recreation”. Problemami „Ulicy Strachu – części 1: 1994” są też niemrawe tempo akcji i przesadnie neonowa kolorystyka, trochę w stylu „Stranger Things” – nadmiar fluorescencyjnych rozwiązań oświetleniowych szybko męczy wzrok. Aktorzy uprawiają szarżę na ekranie, wykrzykując prawie wszystkie swoje dialogi. Wtopą okazuje się dobór muzyki. Ścieżka dźwiękowa to właściwie playlista najpopularniejszych kawałków lat dziewięćdziesiątych rodem ze Spotify. Mało tego: wybór wielu piosenek jest najzwyklejszym anachronizmem. Ja naliczyłem cztery (!) utwory, których pojawienie się w filmie z podtytułem „1994” jest nieprawidłowe historycznie: „Only Happy When It Rains” zespołu Garbage (wydany ’95), „More Human Than Human” od White Zombie (’95), „Firestarter” The Prodigy (’96) oraz „Your Woman” White Town (’97).

Propsy należą się za postać głównej bohaterki, z której Janiak uczyniła lesbijkę o mieszanym pochodzeniu etnicznym, a także za kilka czarujących momentów rozegranych właśnie między Deeną (Madeira) a Samanthą (Olivia Scott Welch). Moim faworytem jest scena, w której dziewczyny fantazjują o idealnej randce na kilka chwil przed ostateczną walką o życie („Będziemy objadać się cheeseburgerami i słuchać płyt Pixies!”). Niestety, koniec końców najciekawszym ustępem z „Ulicy Strachu – części 1: 1994” jest zapowiedź sequela, zaprezentowana w postaci zwiastuna na kilka minut przed napisami końcowymi.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Prime News, Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Dodaj komentarz