Krwawy piątek. [„Black Friday”, 2021]

Kiedy kilka miesięcy temu pojawiły się pierwsze zapowiedzi filmu „Black Friday” z Bruce’em Campbellem, pomyślałem, że będzie to najlepsza przedświąteczna niespodzianka roku – piękna oda do komedio-horrorów à la Troma. Niestety, twórcom nie udało się wykrzesać dostatecznie mocnych iskier, przez co całość nie jest paląco ciekawa, a chwilami wręcz przynudza.

Zapytacie: jak to możliwe? W końcu „Black Friday” to film o pracownikach sklepu z zabawkami, którzy z okazji tzw. Czarnego Piątku muszą przygotować się na nadejście klientów. Ci jednak zostają przemienieni w krwiożercze bestie za sprawą kosmicznego pasożyta. To, co w teorii brzmi jak przednia zabawa, okazuje się niedopracowanym messem. Początkowe sceny są dynamiczne i żwawe, ale już w drugim akcie tempo filmu znacząco spowalnia, a finał jest mdły i pozbawiony niespodzianek. Niemrawy, bo nawet gigantyczny stwór, z którym mają zmierzyć się bohaterowie… no właśnie – nic nie robi, stoi w letargu i w rezultacie do żadnej epickiej bitwy nie dochodzi.

Devon Sawa i Campbell grają na sto procent, dając z siebie wszystko, ale postacie w „Black Friday” są marnie rozpisane – np. główna bohaterka kobieca w swoim filmowym „życiorysie” ma wskazane jedynie, że jest ukochaną protagonisty (Kena). Nie ma żadnej osobowości. Scenariusz jest trochę kulawy (w którejś scenie wszyscy rozdzielają się i wędrują w osobnych kierunkach, bez żadnego właściwie celu), ale przynajmniej wizualnie nadano „Black Fridayowi” spójny ton. Na oświetlenie i zagospodarowanie planu, kolorystykę i neonowe gadżety wyłożono trochę budżetu. Efekty specjalne są w filmie odpowiednio tandetne, bo umówmy się – taki był zamysł. Moją wątpliwość budzą jedynie „wymiociny” opętanych klientów, które przypominają rozgotowany makaron sojowy.

„Black Friday” to właściwie połączenie „Wysypu żywych trupów”, „Szkolnej zarazy” i… sitcomu „Superstore”. Nie zawsze spójne, ale nadające się na lekki, weekendowy seans. Chwilami film budzi skojarzenia z polskim „W lesie dziś nie zaśnie nikt 2” – w obu scenariuszach pojawia się wątek astralnego ciała o mrocznej mocy. W rękach innego reżysera mógłby wyjść z tego ironiczny komentarz na temat konsumpcjonizmu w Stanach – i jego krwawych skutków. W rękach Caseya Tebo powstała B-klasowa czarna komedia, której chwilami brakuje ekspresji i ciekawszego zamysłu. Wciąż czekamy na dziękczynny horror z prawdziwego zdarzenia.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Prime Movies, Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Dodaj komentarz