Powtórka z rozrywki. [„Victor Crowley”, 2017]

     Honey Island Swamp to luizjańskie bagniska, które osnute są przędzą legendy. Przed dziesięcioma laty na mokradłach rozegrał się krwawy dramat: maniakalny zabójca, Victor Crowley (Kane Hodder), wymordował ponad trzy tuziny beztroskich turystów – a to korzystając ze szlifierki taśmowej, a to dusząc kogoś… jelitami, wyrwanymi wprost z jamy brzusznej. Jego modus operandi okazało się jednak rąbanie nieszczęśników toporem. Z masakry dokonanej przez Crowleya uszedł tylko jeden mężczyzna: poczciwy ratownik medyczny Andrew (Parry Shen) – obecnie celebryta i gość programów śniadaniowych. Andrew dostaje propozycję nie do odrzucenia: za uczestnictwo w wywiadzie, kręconym na niesławnym bagnie, ma zostać nagrodzony milionem dolców. Menadżerka pokiereszowanego emocjonalnie „gwiazdora” wie, że nie można przepuścić takiej okazji i czarteruje prywatny lot do Luizjany. Na miejscu zjawia się też troje filmowców-amatorów, którzy, bezwiednie uprawiając czarną magię, uwalniają Crowleya z podmokłego grobu.

victorcrowley2

     Gdyby dekadę temu ktoś zasugerował, że niskobudżetowy slasher Adama Greena, „Topór”, doczeka się trzech kontynuacji, zrywałbym boki ze śmiechu. Z perspektywy lat ten niewybredny straszak wydaje się jeszcze mniej atrakcyjny niż jedenaście wiosen wstecz – choć w CV reżysera ma zajmować prominentną pozycję. The Hatchet Army – jak zwykło się nazywać miłośników serii – to najwyraźniej gruba ekipa: „Victor Crowley” powstał jako film dedykowany wszystkim tym, którzy w „Toporze” i jego sequelach widzą sacrum. Choć nie należę do tego prostodusznego grona, muszę przyznać, że „Crowleya” obejrzałem nie tylko bezboleśnie, ale też z pewną oględną przyjemnością. Nie jest to kino wysokich lotów. Nie brakuje jednak powodów, by odhaczyć projekt Greena na liście obejrzanych w tym roku horrorów.

     Film stanowi nieznaczny progres względem „Toporu III”, który zbyt często grzązł w hałdach nieudolności. „Victor Crowley” jest mniej niezgrabny, a humor, który napędza zarówno szczątkową fabułę, jak i ekspresyjność aktorów, wydaje się tu bardziej skondensowany niż w prequelach. Jest „Crowley” horrorem komediowym, bliższym trylogii „Feast” niż, na przykład, „Wysypowi żywych trupów”, i warto podejść do niego ze świadomością, że wciąż bawią 42-letniego Greena infantylne wygłupy (reżysera zobaczymy nawet w sucharowej roli cameo). W jednej ze scen tytułowy drągal wyrywa ofierze – akurat beztrosko rozmawiającej przez telefon – ramię, a potem „nadziewa” ją na kończynę, w sposób anatomicznie niemożliwy. Na planie świetnie odnajduje się Felissa Rose, wcielająca się w lekomankę o ciętym języku, prawdziwą chodzącą aptekę. Równie zabawna jest Laura Ortiz, która, choć w niczym nie różni się od postaci granej w serialu „Holliston”, zgrywa pośród bohaterów głos zdrowego rozsądku. Green strzela do widza śmiechem, trochę na oślep; grozą ciśnie z ekranu rzadziej, podobnie zresztą jak w poprzednich odsłonach serii.

victorcrowley4

     Dobrej próby gore i praktyczne efekty FX działają na korzyść filmu. Na równi z gejzerami krwi i niewiarygodnymi okrucieństwami, jakich dopuszcza się Crowley, imponują ciesząca oko teatralność, a niekiedy nawet psychologiczne zabarwienie scen zabójstw (oprawca zgniata ofierze czaszkę, gdy wszyscy z przerażeniem obserwują jego poczynania). Niestety, czarny charakter długo każe na siebie czekać: jego topór wkracza do akcji około czterdziestej piątej minuty filmu. „Crowley” to slasher irytująco przegadany: spływający słowotokiem, akcję dawkujący dość oszczędnie. Bohaterowie zbyt dużo czasu spędzają we wraku samolotu; luizjańskie lasy nawet nie mają okazji napawać się ich krzykiem. Osadzenie postaci w ciasnej i zamkniętej przestrzeni bynajmniej nie generuje klaustrofobicznej aury. Nieszczęsne ofiary Crowleya zachowują się nielogicznie – nawet jak na uczestników B-klasowej, śródleśnej masakry; pojawiają się między nimi nienaturalne, na siłę dopisane konflikty. Fakt, że ciężarna kobieta stoczyła nieudaną walkę z dociskającym ją do gruntu przedmiotem martwym i utonęła, powoli zachłystując się wodą, wzrusza na całe trzy sekundy. Po upływie tego czasu mamy śmiać się z Andrew, któremu eks-małżonka doprawia rogi. Nieprzemyślane wydaje się też zakończenie filmu – jest urwane, nie przynosi żadnej konkluzji.

     Green bardzo lubi upajać się sukcesem Victora Crowleya, nawet jeśli jest to sukces dość niszowy. W czwartym „Toporze” pojawia się wątek metafikcyjny: Crowley stał się słynnym w całych Stanach siepaczem, ilustracją dla maskotek i innych gadżetów, ma o nim nawet powstać niskobudżetowy horror. Zamiast rozmieniać się na drobne, powinien Green wykoncypować nowy, lepszy film – być może inaugurujący kolejną serię. Jeśli powstanie „Topór V”, na pewno go obejrzę, chociaż przeczuwam, że okazałby się takim samym średniakiem, jak jego poprzednicy. Szkoda, że Green wciąż nie potrafi wzbić się ponad granice przeciętności.

     Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb oraz Movies Room. Blog His Name Is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

victorcrowley3

05

Dodaj komentarz