Nakręcił, bo mu kazali. [„Wioska przeklętych” Johna Carpentera, 1995]

Na Netfliksie pojawił się niedawno film „Wioska przeklętych” Johna Carpentera – uznany przez niego samego za rzemiosło, bardziej zadanie wynikające z kontraktu niż coś, czego realizacja faktycznie go interesowała. Mistrz horroru ponoć odrzucił ofertę pracy przy „Nagim instynkcie”, by nakręcić „Wioskę…” dla Universal Pictures – i był to duży błąd, bo ekranizując powieść „The Midwich Cuckoos” Wyndhama, ewidentnie nie czuł bluesa. A na adaptacjach zna się przecież jak mało kto, czego dowiódł lata temu filmem „Coś”.

Rzecz dzieje się w kalifornijskim hrabstwie Marin, gdzie dochodzi do niewyjaśnionej, masowej śpiączki: całe miasteczko zapada w sen o tej samej, porannej porze, niektórzy powodując wypadki na drodze. Kilka tygodni po przebudzeniu okazuje się, że dziesięć kobiet zaszło w ciążę – jedna z nich to dziewica. Po dziewięciu miesiącach rodzą się dzieci: wszystkie wyglądają tak samo, są albinosami o przeszywającym spojrzeniu i od najmłodszych lat wykazują genialne skłonności.

Codzienne życie rodzin obserwuje doktor Susan Verner (Kirstie Alley), pracownica rządu, która jednocześnie zaoferowała matkom i ojcom pensję ze skarbu państwa. Kobieta bada obyczaje dzieci, które zachowują się, jakby były potomkami istot z innego wymiaru. Alley w latach dziewięćdziesiątych pozostawała najbardziej znana z trylogii „I kto to mówi”, gdzie również pojawił się wątek ciążowy – możliwe, że rolę u Carpentera dostała właśnie w tym kluczu. W obsadzie „Wioski przeklętych” nie brakuje sławnych odtwórców: mamy tu Marka Hamilla jako znienawidzonego przez dzieci księdza, kojarzoną z „Krokodyla Dundee” Lindę Kozlowski i samego Supermana – Christophera Reeve’a w ostatniej kreacji, zanim doznał paraliżu. Dorosłych aktorów z uroczą lekkością wygryza świetna Lindsey Haun – jako liderka nawiedzonych kilkulatków.

Uwagę zwraca Michael Paré jako ekranowy mąż Kozlowski, Frank. U Carpentera etatowy twardziel zaliczył jeden ze swoich ostatnich naprawdę mainstreamowych występów – później widzieliśmy go u takich asów, jak Jim Wynorski, Albert Pyun czy Uwe Boll (szesnaście wspólnych produkcji!). Paré to typ faceta, który mógłby zagrać słup żelbetowy i nadal byłby w tym zabójczo uwodzicielski. Aktor ma za sobą cały arsenał mniej lub bardziej natchnionych ról. W „Złym wpływie księżyca” jawił się jako mężczyzna zabawny, upiorny, seksowny i niepokojący, niepokojąco seksowny. W niewiele starszych „Komandosach śmierci” był tak skończonym drewniakiem, że wióry iskrzyły z ekranu. U Carpentera czego Paré nie dograł, to dowyglądał. Miał słabsze występy – tyle, jeśli chodzi o słowa pochwały.

Równie przystojne okazują się szerokopanoramiczne zdjęcia Gary’ego Kibbe’a, który z reżyserem pracował między innymi przy „In the Mouth of Madness”. Carpenter wiedział, jakie plenery wybrać, by film dobrze układał się pod oczami – lokacje obejmują miasteczko Inverness i przylądek Point Reyes, gdzie przed laty wyczarowano „Mgłę”. „Wioska przeklętych” ma w zanadrzu i wysmakowane kadry, i parę porywających kreacji aktorskich, ale film jest nierówny – po obiecującym wstępie robi się ślamazarny, jego wymowa dziś, sześćdziesiąt lat po wydaniu książki, sprawia wrażenie archaicznej i zdezaktualizowanej. Wiele do życzenia pozostawiają efekty komputerowe w scenach uśmierceń, gdzie oczy dzieciaków zaczynają świecić na zielono, tanio wypadają też stylizacje – zwłaszcza nienaturalne peruki. Carpenter nakręcił „Wioskę przeklętych” głównie dlatego, że musiał. Czuć tu spadek formy reżysera: na poziomie narracji, selekcji muzycznej, dbałości o szczegóły.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Dodaj komentarz