Archiwa tagu: John Carpenter

Kill or be killed. [„Halloween zabija”, 2021]

Michael Myers to dziś jedna z największych ikon horroru i jeden z najbardziej zapracowanych siepaczy dużego ekranu – w przyszłym roku liczba filmów z jego udziałem dobije szczęśliwej trzynastki. Zamaskowany morderca z nieodłącznym nożem kuchennym w dłoni ma nadludzką krzepę, ale myśli jak zwierzę, targają nim prymitywne instynkty.

Jest bezduszny, pozbawiony miłosiernych odruchów. Im więcej ofiar skona u jego stóp, tym potężniejszy i co za tym idzie bardziej niepohamowany się staje. O tym właśnie opowiada film „Halloween zabija” – o nierównej walce z siłą natury.

Czytaj dalej Kill or be killed. [„Halloween zabija”, 2021]

Nakręcił, bo mu kazali. [„Wioska przeklętych” Johna Carpentera, 1995]

Na Netfliksie pojawił się niedawno film „Wioska przeklętych” Johna Carpentera – uznany przez niego samego za rzemiosło, bardziej zadanie wynikające z kontraktu niż coś, czego realizacja faktycznie go interesowała. Mistrz horroru ponoć odrzucił ofertę pracy przy „Nagim instynkcie”, by nakręcić „Wioskę…” dla Universal Pictures – i był to duży błąd, bo ekranizując powieść „The Midwich Cuckoos” Wyndhama, ewidentnie nie czuł bluesa. A na adaptacjach zna się przecież jak mało kto, czego dowiódł lata temu filmem „Coś”.

Rzecz dzieje się w kalifornijskim hrabstwie Marin, gdzie dochodzi do niewyjaśnionej, masowej śpiączki: całe miasteczko zapada w sen o tej samej, porannej porze, niektórzy powodując wypadki na drodze. Kilka tygodni po przebudzeniu okazuje się, że dziesięć kobiet zaszło w ciążę – jedna z nich to dziewica. Po dziewięciu miesiącach rodzą się dzieci: wszystkie wyglądają tak samo, są albinosami o przeszywającym spojrzeniu i od najmłodszych lat wykazują genialne skłonności.

Czytaj dalej Nakręcił, bo mu kazali. [„Wioska przeklętych” Johna Carpentera, 1995]

„You don’t believe in the Boogeyman? You should”. [„Halloween”, 2018]

     Już w przyszłym tygodniu polskie kina nawiedzi reboot „Suspirii”. Obecnie ekrany należą jednak do Michaela Myersa, za sprawą którego widzom znów urywają się z gardzieli głośne okrzyki. Na sequel „Halloween” − a przy tym jedenastą odsłonę dochodowej serii − czekali wszyscy fani horroru. Opłaciło się powierzenie kontynuacji Jasonowi Blumowi − bo choć nie zmiecie ona nikogo z nóg, i tak wypadła naprawdę przyzwoicie. Blum obrał sobie za cel przywrócenie Myersa do życia po latach filmowych upokorzeń (takich, jak „Halloween: Resurrection”). W czołówce intensywnie pomarańczowym creditsom towarzyszy animacja mocno nadgniłej dyni, która powoli wraca do swej październikowej formy i odzyskuje dawną chwałę. To dokładnie ten sam lampion, który wykorzystany został w prologu oryginalnego „Halloween” (1978).

Halloween-2018-3

     Produkcja Bluma − reżyserowana przez Davida Gordona Greena − raczej nie zyska tak chwalebnego statusu, jak pierwowzór. John Carpenter nakręcił horror bezpretensjonalny, chwilami minimalistyczny, ale napędzany wrzącym suspensem. Green zadbał, by zawarto w sequelu przynajmniej kilka scen, które zjeżą widowni włos na głowie, ale sam film jest znacznie mniej ascetyczny. Cisza i prostota z dawnych lat w najnowszym „Halloween” wydaje się pokaleczona, co najbardziej akcentuje wątek Ranbira Sartaina (Haluk Bilginer) − doktora o podejrzliwym usposobieniu. To postać szalenie przerysowana, finalnie wręcz komiksowa; jej cele i motywacje są natomiast, na złość scenarzystom, do bólu przewidywalne. Poza Sartainem wprowadzono do skryptu wiele nowych postaci, między innymi rezolutną scene stealerkę Vicky (Virginia Gardner), która − niefortunnie − przekonuje się, że w niektóre miejskie legendy warto wierzyć. Przywróceni zostali też bohaterowie oryginału: w finale pojedynek z Myersem toczy jego największy wróg, Laurie Strode. Dla Jamie Lee Curtis to moment powrotu do świetności. By zmierzyć się z Michaelem, Laurie nie musiała wcale dorosnąć: już w pierwszym „Halloween” była bystra i dojrzała. Transformacja postaci ma inny wymiar − z damy w opałach staje się ona krzepkim bad assem.

Czytaj dalej „You don’t believe in the Boogeyman? You should”. [„Halloween”, 2018]

Nie taki horror marny, jak o nim mówią. Spojrzenie na artystyczne kino grozy

     Filmowy horror, ku niepocieszeniu wiernych fanów, uchodzi za gatunek niedoceniony. Roger Ebert – w dziedzinie krytyki kina uważany za wyrocznię – potwornie demonizował filmy mające widza przestraszyć, obrzydzić lub poruszyć. „Piątkom, trzynastego” czy kolejnym odsłonom serii „Oszukać przeznaczenie” nadał niechlubne określenie „dead teenager movies”, widział w nich bowiem pochwałę śmierci i upadek wartości. „Friday the 13th” Seana S. Cunninghama to znamienny reprezentant grindhouse’u, który nie bez powodu utorował drogę najpopularniejszemu podgatunkowi horroru lat 80. Kino spod znaku siekiery i piły mechanicznej – bo o nim mowa – choć posiada grono oddanych wielbicieli, pozostaje jednak dość plebejskim sektorem horroru, podwórkiem zabaw i relaksu. Widz szerzej pojmujący kinematografię, nie patrzący na nią przez pryzmat stereotypów, zdaje sobie sprawę, że film grozy stanowi idealne pole uprawy kina artystycznego, zaangażowanego i absorbującego. Termin „art-house horror movie” ukuł się już dawno, a pomocni w opracowaniu jego definicji okazali się tacy tytani, jak Friedrich Wilhelm Murnau, Roman Polański czy David Lynch.

Wstret
„Wstręt” (1965), reż. Roman Polański

     Już „Rezydencja diabła” (1896) – historycznie uchodząca za pierwszy film grozy – nosi cechy art-house’u. Georges Melies upatrywał w kinie i fotografii związku z magią. Sam był iluzjonistą – tak dosłownie, jak i w przenośni; nazywa się go często „czarodziejem ekranu”. „Rezydencja diabła” na widzach poznających dopiero, czym jest kinematografia, wywarła olbrzymie wrażenie. Nie można się im dziwić: u schyłku XIX wieku dzieło filmowe stanowiło szczyt awangardy, a efekty zastosowane przez Meliesa w „Rezydencji…” przerosły najśmielsze wyobrażenia odbiorcy o tym, co reżyser może, a czego nie jest w stanie pokazać. Jakim cudem tytułowy Diabeł zniknął nagle w kłębie dymu – tego widz, który jeszcze niedawno ekscytował się wjazdem pociągu na stację La Ciotat, nijak nie potrafił zrozumieć.

Czytaj dalej Nie taki horror marny, jak o nim mówią. Spojrzenie na artystyczne kino grozy

10 najlepszych horrorów o tematyce halloweenowej

            Halloween. Ten magiczny czas, w którym fan horroru ma pełne i niepodważalne prawo do piania z zachwytu nad ulubionymi gatunkowymi pozycjami. Z okazji jutrzejszego „święta” postanowiłem przygotować ranking dziesięciu fabularnych esencji – filmów, które najlepiej oddają ducha 31 października. Niektóre z nich podejmują poważniejszą tematykę, inne straszą za pomocą groteski, wszystkie podsycają niepowtarzalną aurę halloween. Zapalcie świeczkę, włóżcie ją do dyniowego lampionu i zabierajcie się za oglądanie!

miniatura

Czytaj dalej 10 najlepszych horrorów o tematyce halloweenowej

Sacrum nie-profanum. Na nowo, bez herezji.

     Jeśli Norwedzy mają żyłkę do odkrywania pozaziemskich bytów (i ostentacyjnego opijania swoich sukcesów), Holendrzy posiadają zadatki na zdolnych reżyserów-debiutantów. Jesienią 2011 roku Matthijs van Heijningen Jr., blisko pięćdziesięcioletni filmowiec znad Amstel, wydał swój prymarny film fabularny. Jego „The Thing” zaskoczył wielu.

     Obraz Heijningena służy za prequel klasycznego przerażacza Johna Carpentera „Coś”. Wydarzenia przedstawione w filmie rozgrywają się na kilka dni przed akcją horroru z Kurtem Russellem. Antarktyda. Załoga naukowa z Norwegii odkrywa skutą w lodzie formę życia. Łącząc siły z konkurencyjną ekipą Amerykanów, postanawiają przyjrzeć się nieznanemu organizmowi i wnikliwie go zbadać. Paleontolog Kate Lloyd (Mary Elizabeth Winstead) od początku węszy kłopoty. Pech chce, że jej przeczucia się sprawdzają, a zagadkowa istota okazuje się śmiercionośnym kosmitą.

Czytaj dalej Sacrum nie-profanum. Na nowo, bez herezji.