Filmowe podsumowanie 2017 roku: 25 najlepszych horrorów (cz. II)

13. „Split”

Split-tp

     Wiele lat temu nazwano M. Nighta Shyamalana „Hitchcockiem nowego pokolenia”. Do niedawna z tym określeniem zgadzał się mało kto. Dopiero dwunasta fabuła reżysera świadczy o jego, faktycznej, wirtuozerii. „Split” to film, w którym każdy kadr jest na wagę złota, a „każda” z dwudziestu trzech ekranowych osobowości Jamesa McAvoya zasługuje na nominację do Oscara. Gatunkowo projekt podkręcono na maksa (to pełen suspensu abduction thriller oraz pełen cieszącej groteski horror), zaskakującemu zakończeniu nadano typową dla Shyamalana, maksymalistyczną formę. Ostatnie dzieło „młodego Hitchcocka”, „Wizyta”, zajęło 15. miejsce w rankingu sprzed lat dwóch. Mam nadzieję, że za rok „nowego Shyamalana” uplasuję jeszcze wyżej.

12. „Annabelle: Narodziny zła”

AnnabelleCreation-tp

     Nowa „Annabelle” zaczyna się niemrawo, ale szybko transmutuje w festiwal nieodpartej grozy. Dzięki rezolutnym, niekiedy dość kreatywnym metodom straszenia oraz świetnej pracy kamery skomponowano horror w pierwszej kolejności doprowadzający krew do wrzenia, a poza tym imponujący technicznie. David F. Sandberg, mimo znikomego doświadczenia, wykazuje doskonały warsztat reżyserski. Jego prequel wydaje się skrojony pod publikę, ale niesłusznie: tylko chwilami odwołuje się do znanego z „Obecności” uniwersum, na ogół stanowi autonomiczną historię, zabarwioną horrorami psychologicznymi sprzed lat 70. Film skadrowano w formacie CinemaScope, by nadać mu tęskny, old-schoolowy wdzięk. Sandberg upodobał sobie też tracking shoty, a dzięki praktycznym i gustownym, choć „niedzisiejszym” najazdom odgrodził „Annabelle” od horrorów ery cyfrowej. Upiornie, poza ujęciami na tytułową lalkę, prezentują się sekwencje, w których nawiedzone miejsce akcji opiewane jest niemal jak świątynia. Operator Maxime Alexandre ma oko do koszmarnych detali; jego pracę podrasował bystry montażysta. W „Narodzinach zła” ogrzewające przestrzeń światło latarki przeinacza się w zimny, księżycowy blask, a odwrócone krzyże zdają się wypływać z głębin owdowiałych studni. Ostatni film z kasowej, wanowskiej serii przerósł swoich poprzedników zarówno pod kątem szlifu plastycznego, jak i dawkowania ekranowej grozy.

11. „The Belko Experiment”

BelkoExperimentThe-tp

     Doprowadzeni do ostateczności, sprowadzeni na granicę wytrzymałości emocjonalnej, będziemy w stanie zrobić wszystko, czego się od nas żąda. „The Belko Experiment” to cierpki komentarz na temat zezwierzęcenia w polityce biurowej, a przy tym nieubłagane świadectwo hobbesowskiej tezy, według której człowiek jest człowiekowi wilkiem. Poza uciskiem i upodleniem bohaterowie muszą tu mierzyć się z gierkami psychologicznymi, serwowanymi nie tylko przez wysoko postawionych zarządców firmy Belko, ale też co bardziej szalonych kolegów po fachu. Krew leje się w filmie litrami, ale to wspaniałe uczucie dzikiej paniki i palącego przerażenia wysunięte jest na pierwszy plan. James Gunn napisał scenariusz, w którym industrialne lęki są paliwem napędzającym makabryczną historię upadku ludzkich instynktów. Historię pisaną tu i teraz. Popatrzmy dookoła, włączmy pierwszy lepszy serwis informacyjny i zastanówmy się, czego/kogo boimy się najbardziej. Boimy się siebie samych, zresztą nie bez powodu.

10. „Creep 2”

Creep2-tp

     Mumblecore’owy horror „Dziwak” z 2014 roku doczekał się kontynuacji, w której fani gatunku pokładali kolosalne nadzieje. Na szczęście twórcy sprostali oczekiwaniom widzów. „Creep 2”, na kształt poprzednika, jest filmem niespiesznym, dramatycznie zarysowanym, straszącym, ale jako naturalistyczny portret skrzywionego indywiduum – nie kolejna paranormalna opowiastka. To reżyserzy pokroju Patricka Brice’a przypominają światu, że jest horror, wbrew powszechnej opinii, jedną z najambitniejszych i najbardziej wymagających form filmowych. Brice’owi udała się rzecz potencjalnie niemożliwa. Jego 80-minutowy projekt skupia się nie tylko na schlebianiu spaczonym gustom (znalazło się w „Dziwaku 2” kilka scen brutalnych, odstręczających, szczerze prowokujących), ale też na wiarygodnym rozwoju skomplikowanych postaci, na otuleniu ich celuloidowych szkieletów tkanką bardzo intrygujących cech. Bohaterowie – zwłaszcza „Aaron” (Mark Duplass) – dojrzewają na naszych oczach. Desiree Akhavan nie jest tak magnetyczna, jak Brice w odsłonie poprzedniej, ale gierki, jakie prowadzi z nią Dziwak, przynajmniej parokrotnie przyprawiają o szybsze bicie serca. Film jest nie tylko głęboko niepokojący, ale też niejednoznaczny, pełen sprzecznych emocji i konfliktów wewnętrznych. Właśnie tak powinny wyglądać horrory o zabarwieniu psychologicznym. Duplass stworzył w „Dziwaku 2” rolę życia. Jego socjopatyczne uniesienia i niesłabnąca żądza uwagi ściągnęłyby sen z powiek niejednemu psychoterapeucie.

9. „Rökkur”

Rokkur-tp

     W „Rökkur” – historii miłości, strachu i młodzieńczych traum – chłód Islandii oraz jej mieszkańców wydaje się jeszcze bardziej przeszywający niż w nieco starszym „Pamiętam cię”. Skaliste powierzchnie i uciążliwe warunki pogodowe symbolizują chwiejność relacji między bohaterami – relacji chwilami idyllicznej, a czasem wręcz niebezpiecznej. Metaforą dla związku są też szpetne, sieroce budynki oraz ich zdewastowane wnętrza. Natura u Thoroddsena jest dzika, wyizolowana, stanowi synonim samotności i lodowatego bólu, jaki się z nią wiąże. Panoramiczne zdjęcia pokazują, jak bardzo opuszczeni czują się Einar (Sigurður Þór Óskarsson) i Gunnar (Björn Stefánsson) – nawet kiedy stoją obok siebie. Pod tym względem przypomina „Rökkur” klasyk Nicolasa Roega „Nie oglądaj się teraz”, który dla reżysera stanowił prymarne źródło inspiracji (patrz: motyw czerwonego płaszcza).

     Pewnej nocy do chaty bohaterów próbuje dostać się nieznajomy – który nagle rozpływa się w powietrzu. Od pracownicy stacji paliw Gunnar dowiaduje się, że nigdy, pod żadnym pozorem, nie powinien brać ze sobą okolicznych autostopowiczów. Ważną rolę w całym tym teatrze upiornych gestów i niedopowiedzeń odgrywa opowieść Einara o wymyślonym przyjacielu z dzieciństwa. Thoroddsen wie, jak przyprawić swoją widownię o ciarki na plecach, do tego doskonale operuje przeciągłym, hitchcockowskim suspensem. Montaż filmu mógłby być chwilami żwawszy, ale na ogół pozostaje „Rökkur” horrorem kompletnym, dobrze pomyślanym: magicznie niespiesznym, równie cierpliwym jak miłość. Cieszy fakt, że powstał wreszcie nienaganny horror o tematyce LGBT. „Rökkur” straszy w sposób czarująco nieszablonowy.

8. „Najlepsza z wysp”

MostBeautifulIsland-tp

     Nie sposób przewidzieć, dokąd zmierza debiut reżyserski Any Asensio, „Najlepsza z wysp”. Film zaczyna się jak ultraniezależny dramat o życiu imigrantów w Nowym Jorku, a w swych finalnych stadiach zieje z ekranu grozą – bardzo nieoczywistą, z rzadka wyrażaną. Asensio straszy zarówno przez obrzydzenie (patrz: scena z karaluchami wychodzącymi ze ściany), jak i ambitniej, zasiewając w widowni ziarno niepokoju. „Najlepsza z wysp” często toczy się na nowojorskich ulicach, ale pozostaje filmem klaustrofobicznym, w którym świat przedstawiony jest niebezpiecznie ciasny i duszny, pozbawiony perspektyw. Główna bohaterka – z pochodzenia Hiszpanka – podejmuje się wielu uwłaczających prac, a my, jako widzowie, asystujemy jej w wykonywaniu brudnej roboty. Najnowsze zadanie, uczestnictwo w szemranym evencie dla majętnej klienteli, może okazać się dla Luciany zleceniem ostatnim. Projekt Asensio operuje zaskakującymi zwrotami w fabule, więc nie warto go spoilować. To film, w którym doświadczenia imigranckie wypowiedziane zostają w języku horroru, a o brutalnych losach kobiet niekaukaskich lub nieobdarzonych jankeskim DNA mówi się z pewną dwuznaczną delikatnością. Taka właśnie jest „Najlepsza z wysp”: subtelna, wrażliwa na ból, a przy tym paradoksalnie bezlitosna, straszna w swym dramatyzmie.

7. „Super Dark Times”

SuperDarkTimes-tp

     Wyrazisty, chociaż niepozbawiony wrażliwości film, posługujący się silnym językiem wizualnym. Scenariusz Bena Collinsa i Luke’a Piotrowskiego ogniskuje się wokół tego straszliwego momentu, w którym błogie dzieciństwo zostaje na zawsze utracone, a niewinność umiera w bólu. Dla bohaterów to czas wyjątkowo trudny: przyjaźnie wystawiane są na próbę, hormonalne burze pustoszą wnętrza. Jeden z nastoletnich protagonistów, pod wpływem traumatycznego przeżycia, odkrywa w sobie narastający pociąg do zbrodni. Zachwyca w „Super Dark Times” świetna oprawa graficzna: intensywna saturacja barw, szerokoekranowe kadry, nieustępliwy półcień. Historia jest mroczna, a zdjęcia Eliego Borna doskonale tę mglistość podkreślają – za sprawą ujęć na bijące pustką suburbie, dzięki adoracji mżystych, jesiennych lasów. Postaci ukazywane są często na rozjaśnionym tle, przez co nie widzimy ich twarzy: mrok, całkiem dosłownie, zdaje się je pochłaniać. „Super Dark Times” to naturalistyczny tragi-horror o nastoletnich gorączkach, o lęku przed intymnością i dojrzewającym poczuciu niezależności, o ciszy przed burzą oraz eksplozji emocjonalnej. Po bezpardonowym, brutalnym finale filmu przyszło mi zbierać szczękę z podłogi.

6. „Przeobrażenie”

TransfigurationThe-tp

     „Przeobrażenie” w reżyserii Michaela O’Shea to kameralny, intymny film, w którym idee dotyczące straty oraz jej rekompensaty, jak i metoda prowadzenia narracji w ogóle, wyrażone zostają w sposób intrygująco eklektyczny. O’Shea korzysta z różnych doktryn reżyserskich. Jego projekt jest multigatunkowym aliażem, bardzo podobnym do dramatów, jakie w sezonie oscarowym zalewają kina studyjne, a zarazem osadzonym w stylistyce nihilistycznego, wampirzego horroru wystarczająco głęboko, by wkupić się w łaski fanów „Zagadki nieśmiertelności” czy „Pocałunku potępionych”.

     Wielu z nas odczuwa ból, którego nie da się uleczyć. Czasem życie potrafi zgnębić tak bardzo, że udręki biorą górę nad chwilami szczęścia, a nieodłączna melancholia definiuje to, jak patrzymy na świat. O’Shea nie stara się zatuszować tego palącego smutku, który nosimy w sobie, bo wie, że typowo hollywoodzki happy end nie zawsze ma przełożenie na rzeczywistość. Pod tym względem „Przeobrażenie” nad wyraz przypomina film Kennetha Lonergana „Manchester by the Sea”. W obu pozycjach kluczowe dla przedstawionych historii są uczucie beznadziei, towarzyszące bohaterom, ale też beznadziejna walka z żalem, apatią i depresją, które, łącząc się razem, są w stanie spustoszyć człowieka wewnętrznie.

5. „Ogary miłości”

HoundsOfLove-tp

     Dreszczowiec o sadyzmie i chorej namiętności, o patriarchalnych koszmarach oraz zależnościach psychologicznych. Dzięki imponującym, głębokim kreacjom centralnym stają się „Ogary miłości” zarówno dobrze zarysowanym character study, jak i niepokojącym, finezyjnym horrorem. Sceny, w których Vicki (Ashleigh Cummings) próbuje uciec swoim porywaczom, zaostrzają napięcie i przyprawiają o gorączkę. Projekt Younga jest ekscytujący, a nurt „torture porn” – jeśli taką łatką go opatrzymy – reprezentuje z zaskakującą dystynkcją. Emma Booth stworzyła w „Ogarach…” bodaj najbardziej wielowymiarową rolę ostatnich miesięcy: psychotyczną i przerażającą, ale też pobudliwą, pełną emocjonalnych kontrastów. Zakończenie filmu, przez wielu krytykowane, przynosi ekstatyczne rozładowanie uczuć.

4. „Better Watch Out”

BetterWatchOut-tp

     Chyba najbardziej zaskakujący horror tego roku: film, który miał okazać się sztampową zapchajdziurą, fillerem upchniętym do kin po miesiącach shelvingu, finalnie okrzyknięty został jako widowisko oryginalne, humorystyczne oraz pełne horrorowego przepychu. „Better Watch Out” wyrasta z tradycji świątecznego slashera, ale szybko zmienia fason – i to kilkukrotnie. Staje się pełnym napięcia home invasion movie, czarną komedią z domieszką dracznej grozy, a finalnie… Nie, nie chcecie, bym spoilował. Reżyser i scenarzysta, Chris Peckover, umiejętnie pogrywa z oczekiwaniami widzów, wodząc ich za nos. Fabuła kilkukrotnie wkracza na nowe tory, przez co film nigdy nie przynudza. Sceny uśmierceń kolejnych postaci są krwawe i dynamiczne, ożywiają wspominki po młodzieżowych horrorach doby lat dziewięćdziesiątych. Wszystko toczy się wśród kolorowo pobłyskujących, bożonarodzeniowych dekoracji, przy kominku buchającym ciepłem. Asem w rękawie reżysera jest przewrotne, ale satysfakcjonujące zakończenie. Mam nadzieję, że Peckover szybko uraczy nas następnym filmem – może nawet sequelem „Better Watch Out”. Grany przez Leviego Millera Luke to ikona horroru w toku tłoczenia.

3. „Prevenge”

Prevenge-tp

     W „Prevenge” cud narodzin przedstawiony zostaje z zupełnie innej strony. Ciężarna Ruth (Alice Lowe) swemu nienarodzonemu jeszcze dziecku przychyliłaby nieba. Problem w tym, że dojrzewający płód, zamiast o nowym Xboksie, marzy o krwawych łaźniach i wymusza na mamusi, by zabijała w jego – wciąż nienadane – imię. Film pobrzmiewa czarnym, ale typowo brytyjskim humorem: szlachtując antypatyczną bizneswoman, Ruth z doszytą skruchą oznajmia, że musiała „zrobić ostre cięcia”. „Prevenge” to rasowy, komediowo podbarwiony slasher – słyszymy w nim mordercze one-linery, liczymy trupy w toku narastającej makabry. Ale jest też reżyserowany przez Lowe projekt niemal egzystencjalnym dramatem, w którym oczekująca narodzin dziecka kobieta traci wszystko, co miało dla niej sens i postanawia wymierzyć sprawiedliwość osobom stojącym za jej nieszczęściem. Ciąża to dla Ruth czas wewnętrznej podróży, lecz w kierunku pustki i śmierci. Dawno nie powstał film tak transgresyjnie prawiący o depresji okołoporodowej. Lowe świetnie odnajduje się po obu stronach kamery: jako reżyserka jest bystrą metaforystką, jako aktorka rozczula i bawi, budzi uśmiech oraz melancholię. Emocje i myśli bohaterki odzwierciedlać ma oprawa audialna. Syntezatorowa ścieżka dźwiękowa srogo pulsuje nam w uszach, płynie z jakimś niepohamowanym, gorączkowym prądem; jest jak obłęd trawiący chorą głowę.

2. „68 Kill”

68Kill-tp

     Olejem napędowym „68 Kill” jest postępowe podejście reżysera do tematu współzależności kobiet i mężczyzn. W większości horrorów ta korelacja jest dość stereotypowa, by nie napisać mizoginiczna. Godności przedstawicielek płci piękniejszej uwłacza się w filmach grozy bez ustanku, czego przykładem jest scenariusz „Autopsji Jane Doe”. W „68 Kill” Trent Haaga zręcznie pomieszał te tropy, igrając z oczekiwaniami widzów. Tak, przez jego historię przewija się postać creepa, który eksperymentuje na porwanych niewiastach. Jednak najbardziej brutalnym eksperymentom poddano Chipa (Matthew Gray Gubler) w procesie tworzenia scenariusza. Archetypowe silne kobiety nigdy – nawet w „Death Proof” – nie miały jeszcze okazji skopać uprzywilejowanego męskiego tyłka tak dotkliwie, jak zrobiły to w tym filmie. Postać Chipa, a co za nią idzie sukces tej przewrotnej opowieści, naprawdę zrodziły się w bólach. Relacje między środowiskiem bohatera, jego codziennymi scysjami a coraz bardziej posiniaczonymi emocjami są skonstruowane bezbłędnie. Haaga napisał scenariusz, któremu nie można zarzucić ani amatorskiej jakości, ani operowania stereotypami płciowymi. Gubler stworzył natomiast jedną z lepszych kreacji roku; wykazał się aktorskim dystansem oraz łatwością w powiązaniu sprzecznych emocji.

1. „Mięso”

Raw-tp

     Kanibalizm stanowi w „Mięsie” alegorię seksualnego przebudzenia, a żądza mięsa, odzwierciedlająca niepohamowany apetyt na seks, to przenośnia wyrwana jakby z książki George’a Lakoffa na temat metafor w codziennym życiu. Przenośnia chora i niesmaczna, a jednak gruntownie osadzona w prozie codzienności. Za pomocą filmu Julia Ducournau puszcza w obieg, co sądzi na temat pierwotnych instynktów, obrzędów przejścia i gloryfikowania przemocy, feminizmu oraz potęgi seksualności. Ważnym punktem odniesienia dla wydarzeń ekranowych jest też potrzeba spełnienia oczekiwań, jakie pokładają w swych pociechach arbitralni rodzice. Motyw instynktów, oczywiście, wyeksponowano w scenariuszu najwyraźniej. Ducournau raz po raz zwraca uwagę, że długo tłamszone popędy prędzej czy później uderzą ze zwielokrotnioną siłą, rozprują nas wewnętrznie. „Mięso” zostaje z widzem na długo po seansie, między innymi dzięki diabolicznemu motywowi przewodniemu, stanowiącemu wisienkę na soundtrackowym torcie. Muzyka (przede wszystkim upiorne, elektroniczne organy), hojnie odsłaniające przemoc zdjęcia oraz harmonijny montaż składają się na film technicznie oszałamiający, a młoda reżyserka dowodzi, że zna się na swoim fachu (jej sequence shoty zachwyciłyby chyba nawet Scorsese).

     „Mięso” urasta do swojego tytułu. To horror surowy, niekiedy wręcz bezpardonowy. Nie brak mu jednak wyczucia – pomimo krwawej otoczki, jest przecież filmem pięknym i eleganckim – podobnie, jak Julii Ducournau nie brakuje artystycznej intuicji. Symboliczno-metaforyczna wymowa „Raw”, opowieści o dorastaniu i walce z głosem natury, oczaruje wielu, nawet tych, którym żołądki odmówią posłuszeństwa w starciu z ostrym gorefestem.

ZOBACZ POPRZEDNIE POZYCJE (25–14)

Jeden komentarz na temat “Filmowe podsumowanie 2017 roku: 25 najlepszych horrorów (cz. II)”

  1. Osobiście nie pojmuję piania z zachwytu nad progresywnością 68 Kill. OK, bohaterki to twarde baby, a protagonista lawiruje między byciem sexy kawałkiem mięsa a komediową łajzą, o którą te twarde baby wycierają sobie obcasy, ale to raczej ozdobne piórka, które stroją historię przywracającą – a nie łamiąca – płciowe stereotypy. Film jest oparty na książce, którą, jak przyznaje autor, zainspirowała kryminalna pulp fikcja lat 40. i 50. Ja dodałbym, zwłaszcza motyw femme fatale, czyli raczej mało feministyczne: kobieta = kłopoty. W jednej z pierwszych scen filmu starszy czarnoskóry kolego bohatera parafrazuje mu właśnie taki pogląd, po czym film kończy się gdy ten zdaje sobie sprawę ze słuszności tej tezy. Jednocześnie zadziorne bohaterki tracą swoją moc i są, dość żałośnie, zabijane, terroryzowane, lub po prostu giną dla wewnętrznego rozwoju głównego bohatera.

Dodaj komentarz