For the memory of a death. [„I Am the Pretty Thing That Lives in the House”, 2016]

     Z perspektywy tygodnia od premiery „I Am the Pretty Thing That Lives in the House” przyglądam się ocenom, jakie film zaskarbił sobie wśród przeciętnych widzów, i załamuję ręce. „Fani” kina grozy nie zostawili na nowym projekcie Osgooda Perkinsa suchej nitki. Jedni narzekali na nudę – „I Am…” to w końcu horror bez flaków; inni jęczeli nad rzekomo grafomańską opowieścią. Znaleźli się nawet tacy, zdaniem których aktorka pierwszoplanowa nie okazała się równie „pretty”, jak tytuł zasugerował.

iamtheprettything1

     Wiadomo – urodę ocenia się stronniczo, a strach, podobnie, jest uczuciem subiektywnym, doświadczanym w oparciu o indywidualne instynkty. Wolność słowa i opinii to przywilej, jakiego nie chcę nikomu odbierać. Chwalmy lub krytykujmy więc found footage’ową łomotaninę Adama Wingarda, „Blair Witch”, bo w obu przypadkach jest za co; kochajmy i nienawidźmy „Antibirth” Danny’ego Pereza. „I Am the Pretty Thing That Lives in the House” za sprawą wirtuozowskiej reżyserii Perkinsa obrócił się jednak w złoto i zasługuje na szczere wyrazy uznania.

     Młoda pielęgniarka Lily (Ruth Wilson, dźwigająca film na swych ślicznych barkach) sprowadza się do domu niedołężnej staruszki – cenionej pisarki literatury grozy (Paula Prentiss). Miesiąc po miesiącu, powoli przyzwyczaja się do szarej codzienności: posiadłość leży na obrzeżach miasta, spowita jest mrokiem i samotnością. Pewnego deszczowego wieczoru Lily sięga po najsłynniejszą bodaj powieść pacjentki. Akcja książki toczy się w domu, w którym autorka spędziła większość życia; jej bohaterką jest duch tragicznie zmarłej dziewczyny, Polly. To imię często przewija się przez majaczenia pisarki. Lily coraz częściej odczuwa wokół siebie obecność istoty nie z tego świata.

iamtheprettything2

     W „I Am the Pretty Thing That Lives in the House” ciemność jest nieprzenikniona, a strach nieodparty. Nie ma tu miejsca na półśrodki: boimy się w sposób naturalny i namacalny, lęk towarzyszący Lily towarzyszy i nam. Reżyseria Oza Perkinsa cechuje się dramatyzmem i emocjonalnym natężeniem, nadaje filmowi charakter jakby interaktywny, sprawia, że kolejnych bohaterów (może za wyjątkiem Boba Balabana jako Waxcapa) traktujemy jak członków rodziny. Obawiamy się o bezpieczeństwo Lily, razem z nią moglibyśmy paść trupem z przerażenia. Gdy, dzięki ekstremalnemu zbliżeniu, w oczach kobiety odbija się upiorna figura (lodowate, martwe zdjęcia Julie Kirkwood wywierają kolosalne wrażenie), najchętniej zacisnęlibyśmy powieki w panice. Stwierdzenie, że „I Am the Pretty Thing…” to najstraszniejszy, a przy tym najbardziej przemyślany horror roku, nie wydaje się przesadzone.

     Narracja filmu, ponuro prowadzona przez – trochę spoiler, trochę nie – martwą Lily, jest co najmniej niekonwencjonalna; sceny finałowe, choć proste, są wybornie intensywne. Wyciąć można by z 87-minutowego produktu kilka ostatnich ujęć, choć wówczas ucierpiałaby koncepcja operatorska, według której dopiero kilkukrotnie powtórzone kadry pozwolą widzowi dostrzec i zrozumieć mieszkające przy Teacup Road duchy.

     „I Am the Pretty Thing That Lives in the House” to film opatrzony nieziemskim klimatem, horror, w którym strach dygocze nam w piersiach w rytm kołatania serca bohaterki. Oz Perkins („February”) zbudował dom tak bardzo nawiedzony, że nocy nie spędziłaby w nim chyba nawet Shirley Jackson.

iamtheprettything3

08

Dodaj komentarz