Absurda. [„Antibirth”, 2016]

     Młodzi reżyserzy dmuchają często na zimne – aby nie podpaść widzom i nie zawieść oczekiwań producentów wolą kręcić filmy ugrzecznione, by nie napisać bezpieczne. Inaczej swój debiut zaplanował krnąbrny Amerykanin Danny Perez, dotychczas znany jako autor teledysków. Jego pierwszy pełny metraż, „Antibirth” – w lipcu pokazany widzom Nowych Horyzontów – przenosi nas do świata rozdygotanych teleewangelistów, pstrych maskotek faszerujących kobiety narkotykami, porodów wydających na świat same tylko głowy. Nazwanie „Antibirth” filmem oryginalnym byłoby sporym niedopowiedzeniem. Perez skonstruował celuloidową bombę, której wybuchu nie jesteśmy w stanie przewidzieć.

antib2

     Jak każdy materiał wybuchowy, jest „Antibirth” kompletnie nieobliczalny. Główną bohaterkę filmu, Lou (Natasha Lyonne, „All About Evil”), poznajemy, gdy atakuje powietrze zaciśniętą pięścią w rytm punkowego brzmienia. Kobieta mieszka w baraku, nie cierpi dorosłego życia, a dni spędza najchętniej na ładowaniu w siebie środków odurzających. Jej najlepszymi przyjaciółkami są fajka wodna oraz odrobinę lepiej zorganizowana życiowo Sadie (Chloë Sevigny, „AHS”). Nędzarska idylla kończy się, gdy ciało Lou zaczyna nabierać ekstremalnie brzemiennych kształtów. Wiele wskazuje na to, że w przeciągu tygodnia narkomanka zostanie matką. Jest tylko jeden problem: Lou od miesięcy nie zaznała miłosnego uniesienia.

     Występ Natashy Lyonne jawi się nie tylko humorystycznie, ale też odważnie. Na przestrzeni dziewięćdziesięciu minut akcji Lou przechodzi przez serię poniżeń, a „błogosławiony” stan pozbawia ją krztyny seksapilu – czyni z niej ciężarnego potwora. Choć nie przyglądamy się obrzydliwej transformacji bohaterki w muchę, w niczym nie uchybia to Perezowi jako mistrzowi niesmaku. Scena finałowa, przedstawiająca makabryczny poród i jego szokujące następstwa, równie dobrze mogłaby zostać nakręcona dekady temu przez Briana Yuznę. Lyonne stworzyła kreację wiarygodną, płynącą z serca. Co więcej, stworzyła ją w filmie stanowiącym konglomerat slackerowej komedii oraz body horroru muśniętego twórczością Cronenberga.

antib1

     Bardziej niż „Muchę” przypomina „Antibirth” przekorne produkcje Gregga Arakiego i Davida Lyncha. Tutaj ujawnia się jednak poważny uszczerbek w scenariuszu. Scen bajecznie surrealistycznych i absurdalnych znajdziemy w filmie tyle, ile wymieni się na palcach jednej ręki. Perez wie, jak malować psychodeliczne obrazy; do perfekcji opanował tę zdolność pracując przy eksperymentalnych wideoklipach. Surrealne momenty zostają oddzielone od scen toczących się w rzeczywistości grubą kreską: przepełniają je jaskrawa kolorystyka oraz naćpana praca kamery. Sprzyja to narracyjnemu dualizmowi, a także pozwala wejść w skórę Lou. By zabieg okazał się w zupełności udany, sceny halucynacji powinny równoważyć się z sekwencjami regularnymi. Tych pierwszych jest jednak w filmie niewiele.

     Pewien brak profesjonalizmu ujawnia się w przeciętnym i dezorientującym montażu filmu. Cięcia bywają zbyt szybkie, a powtarzany często efekt multiekspozycji, najwyraźniej szczególnie bliski sercu Pereza, z czasem zaczyna irytować. Z punktu widzenia krytyka filmowego oprawa montażowa pozostawia sporo do życzenia, choć inni widzowie mogą dojść do wniosku, że jest wynikiem mindfuckowej konwencji. Dopięty na ostatni guzik czy też nie, „Antibirth” to obraz stojący w kolejce po status dzieła kultowego, a zarazem początek murowanej kariery Danny’ego Pereza jako reżysera horrorów.

antib4

06

2 myśli w temacie “Absurda. [„Antibirth”, 2016]”

Dodaj komentarz