Duncan Jones aż piętnaście lat czekał, by jego wyśniony projekt, „Mute”, został wreszcie zrealizowany przez którąś z hollywoodzkich wytwórni. Miało to być jego najambitniejsze dzieło, pewnym wydawał się fakt, że krytycy, pod wpływem filmu, oniemieją z zachwytu. Od początku stycznia reżyser intensywnie promował swoją czwartą fabułę w mediach społecznościowych. Po premierze przyszło wielkie rozczarowanie: „Mute” – czy też „Bez słowa” – to nie tylko jedno z bardziej clickbaitowych przedsięwzięć Netfliksa, ale też mocny kandydat do tytułu najgorszego filmu 2018 roku.
Zapowiadano, że będzie „Mute” duchowym sequelem nagradzanego dramatu sci-fi „Moon”, także w reżyserii Jonesa. I faktycznie, Sam Rockwell powtarza swoją rolę zagubionego astronauty na całe dwadzieścia sekund. Występ cameo w jego wydaniu jest bardzo niepotrzebny, zupełnie jak budowanie między „Bez słowa” a „Księżycem” tematycznego uniwersum. Reżyserując „Moon”, dążył Jones do skrupulatnie wyznaczonego celu i, zdaniem wielu (choć nie moim), zapracował sobie na aplauz. „Mute” to natomiast eklektyczny miszmasz wszystkiego i niczego – posklejany, jakby na oślep, z chybionych pomysłów, gnający w gruncie rzeczy donikąd. Widzowie z ekscytacją wyczekiwali nowego filmu Jonesa, a on zafundował im bezdennie puste doświadczenie: ponad dwugodzinną podróż po cyberpunkowym świecie przyszłości, zbudowanym ze scenograficznych odpadów po „Łowcy androidów”.
„Mute” jest zarazem bardzo bliski „Blade Runnerowi”, jak i kompletnie do niego nieprzystający. Nagromadzenie scen nocnych, neonowe iluminacje i wszechogarniająca technofilia wyraźnie wskazują, gdzie szukał Jones artystycznej inspiracji, choć noirowy aspekt „Bez słowa” bliższy jest „13. piętru” Josefa Rusnaka – jest wyrazem przestylizowania, przyprawia o zawrót głowy. Prędzej niż fantastycznonaukowym poematem okazuje się „Mute” nieopanowanym pastiszem – to film cholernie hiperboliczny. Wizualny rozgardiasz (barwa bywa tu tak podkręcona, że postacie topią się w jej natężeniu) może i pieści nam oczy, ale ta sztuczka działa przez trzydzieści, góra czterdzieści minut – później „Mute” nudzi niemiłosiernie. Film wydaje się zawieszony w próżni, akcję dawkuje zbyt oszczędnie, między wieloma kolejnymi bohaterami nawet nie próbuje tworzyć ciekawych (a czasem jakichkolwiek) związków. Alexander Skarsgård łamie się pod uciskiem roli przodującej; jego prostota i monotonia sugerują, że nawet robot zagrałby Beilera lepiej. Jakimś cudem sprawił Skarsgård, że niemy Amisz o śmiertelnie mściwej pięści jawi się jako postać mdła i niezajmująca. Rudd i Theroux – nie wiedzieć czemu – grają złoczyńców żywcem wyjętych z tarantinowskiego scenariusza; przez liczne postaci drugo- i trzecioplanowe przemawia nieznośny hedonizm. Droga do finału jest długa, mozolna i bolesna.
Zamiast epickim widowiskiem, okazał się „Mute” przeforsowaną klapą – która bynajmniej nie stanowi spójnej treściowo historii. To film kompletnie bezcelowy i bezproduktywny. Nawet dziurawa jak szwajcarski ser „Teoria wszystkiego” Terry’ego Gilliama wydawała się dziełem lepiej rozwiniętym.
Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb oraz Movies Room. Blog His Name Is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.