Neonowa zemsta. [„Obiecująca. Młoda. Kobieta.”, 2020]

Nie każdy agresor seksualny to obleśny czterdziestolatek z wąsem, zamieszkujący maminą piwnicę. Gwałciciele i dewianci to, poza Richardem Ramirezem czy Johnem Wayne’em Gacym, także osoby o wyglądzie Armiego Hammera, czy uroku osobistym Teda Bundy’ego – czasem przystojni i czarujący, niebudzący podejrzeń o perwersyjne upodobania. Doskonale wie o tym Cassandra Thomas (Carey Mulligan), bohaterka „Obiecującej. Młodej. Kobiety”, która prowadzi osobistą wendetę wobec mężczyzn – właściwie zwyrodnialców – Ohio. Dobijająca trzydziestki Cassie wciąż nie wyprowadziła się od rodziców, a noce spędza, pozorując nietrzeźwość w lokalnych klubach. Pozwala obcym facetom o nie do końca poczciwych zamiarach na przejażdżki, które zawsze kończą się w ich mieszkaniach lub pokojach hotelowych. Ma w tym złowieszczy cel.

Tytuł filmu nie jest przypadkowy. Za „obiecującego, młodego mężczyznę” uchodził kilka lat temu Brock Turner, stypendysta prestiżowego Uniwersytetu Stanforda i wschodząca gwiazda pływactwa. Atrakcyjny, lubiany przez dziewczęta student w 2016 roku został skazany za trzy napaści o charakterze seksualnym. Cassandrę też poznajemy w chwili, gdy jej życie zostało już przekreślone – tyle tylko, że nie zniszczyła go sama. Niegdysiejsza studentka uczelni medycznej dziś jest cieniem dawnej siebie – po obiecującej karierze zostały tylko marzenia. „Nowa” Cassie to kobieta na nieustającej wojnie z toksyczną męskością. Widzimy ją w ryzykownych sytuacjach, kiedy sam na sam z obcym mężczyzną odgrywa striptizerkę lub pijaną w sztok pannę, nieświadomą, co dzieje się dookoła. Jest dobrą aktorką, nie przebiera w środkach, by dobrać się ofiarom do skóry. Co robi ofiarom i czy w ogóle można tak nazwać towarzyszy jej „zabawy” – wszystko to pozostaje w sferze domysłów, bo reżyserka nie stawia w filmie na tanią eksploatację.

„Obiecująca. Młoda. Kobieta.” to poniekąd feministyczna wariacja „Życzenia śmierci”. Film jest moralnie rozdarty (najbardziej w scenie hotelowej z udziałem Alison Brie), a swoją heroinę przedstawia niczym superbohaterkę z ciągotami do socjopatii. Cassie chce oczyścić świat z męskiej degrengolady, a że sama zapomina przy tym o podstawach etyki – trudno. Oko za oko – czasem trzeba posunąć się do ostateczności, by udowodnić swoją rację. W przeszłości Cassie spotkała osobista tragedia, a niewysłowiona krzywda wiernej przyjaciółki spowodowała, że kobieta zupełnie porzuciła swoje plany, ambicje, tak naprawdę całe życie. Podporządkowała je rozpaczy i stagnacji. Tymczasem sprawca całego zamieszania – obiecujący, młody mężczyzna – za swoją winę nijak nie został ukarany.

Nie do końca może rozumiemy Cassie i jej obsesję, ale kibicujemy bohaterce w drodze do finału. Finału, warto dodać, mocno nihilistycznego, z pięknie rozpisanym zwrotem w fabule. Film powstał na fali ruchu #MeToo, a Emerald Fennell żongluje w nim tematami ciężkiego kalibru, które najczęściej zamiata się pod przysłowiowy dywan. „Obiecująca. Młoda. Kobieta.” to więc dyskurs o kulturze gwałtu, upodobaniu maczyzmu, męskiej niedojrzałości, wreszcie o emancypacji i girl power, traumie do przepracowania. Całość jest cierpka i prowokacyjna, angażująca od pierwszych do ostatnich minut. Do tego formalnie bogata: Fennell miesza w „Obiecującej…” thriller w stylu rape and revenge z przewrotnym moralitetem, komediodramatem, a nawet elementami komedii romantycznej. Scenariusz (który przed premierą umieszczono na hollywoodzkiej „Czarnej Liście”) doprawia szczyptą satyry i deadpanowego humoru, z odmętów zapomnienia wyciąga kilka kontrastowych pop-szlagierów, które idealnie uzupełniają się z gęsto stężonym nihilizmem.

Takim kawałkiem zostaje „Stars Are Blind” z repertuaru Paris Hilton, wykorzystany w na równi czarującej i budzącej dyskomfort scenie aptecznej. Cassie i Ryan (Bo Burnham) świrują do cukierkowej piosenki, tanecznym krokiem przemierzając sklep: on wysoki jak brzoza, ona – z wyglądu dziecko, w przebraniu lolity. Objęta jego ramionami wydaje się uwięziona w kleszczach. Doskonale spisali się dyrektorzy castingu: Mulligan jako młoda, obiecująca kobieta o złamanym sercu zasłużyła sobie na całą lawinę nagród i nominacji, którymi do teraz jest zasypywana, ale zmyślnie dobrano też męską część obsady. Role agresorów seksualnych zarezerwowano w filmie dla wykonawców najczęściej utożsamianych z postaciami nerdów, frajerów, ewentualnie ułożonych, przyzwoitych kolesi: będą to chociażby Christopher Mintz-Plasse, Max Greenfield i Adam Brody. W ten sposób zbudowane zostaje fałszywe poczucie bezpieczeństwa – w końcu kto obawiałby się Fogella z „Supersamca”, czy Dave’a z „The Neighborhood”. Dodatkową atrakcją okazują się zgrabne epizody Molly Shannon, Jennifer Coolidge i Connie Britton, aktorek znanych głównie z występów komediowych.

Wyróżnia „Obiecującą. Młodą. Kobietę.” krzykliwa realizacja i stylowa forma. Kolejne rozdziały filmu – z których każdy następny podnosi ciśnienie bardziej niż poprzedni – pooddzielano od siebie prostymi kompozycjami graficznymi i ponumerowano cyframi rzymskimi. Pomysł jest prosty, ale stosownie surowy. Plan zdjęciowy skąpano w dziecięcych kolorach – czasem różach, kiedy indziej odcieniach niebieskiego, ale w scenach zwiastujących zagrożenie wykorzystano alarmujące czerwienie. Umiejętnie opracowano scenografię i dobrano rekwizyty. Cassandra żyje przeszłością, a dom jej rodziców przypomina projekt wnętrzarski z początku lat siedemdziesiątych. W pełni uzasadnione są też wizyty bohaterki w typowo amerykańskich dinerach sprzed ponad połowy wieku, jej upodobanie do shake’ów truskawkowych i słodkich przekąsek.

„Obiecująca. Młoda. Kobieta.” to emocjonalny rollercoaster, film bez reszty intrygujący i kapitalnie zagrany. Gorzko wybrzmiewają w nim echa afer związanych z #MeToo, a Fennell zadaje pytanie: co ofiary gwałtu muszą jeszcze zrobić, aby ich krzywda została dostrzeżona – i kogoś przejęła? Nieważne, czy jesteś feministką, narodowcem, frat boyem, nieważne, czy żyjesz w bańce iluzji. Film Fennell nikogo nie pozostawi obojętnym – a na pewno nie powinien. Rys charakterologiczny tytułowej bohaterki przybliża go do „The Swerve” Deana Kapsalisa, a w tle fabuły pobrzmiewają nawiązania m.in. do „Hard Candy” i kultowych „Heathers”.

Recenzja znajduje się także na stronie SztukMix.pl, pod niniejszym odnośnikiem. Zapraszam do śledzenia swojego profilu w tym serwisie.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Dodaj komentarz