Ostatnie podrygi. [„Candyman III: Dzień umarłych”, 1999]

Caroline McKeever (Donna D’Errico) zarządza galerią sztuki w Los Angeles i przygotowuje wystawę prac Daniela Robitaille’a – swojego pradziadka, który znany jest przede wszystkim jako legendarny Candyman (Tony Todd). Młoda kobieta nie wierzy w przypisywane mu zbrodnie; chce, by koneserzy malarstwa poznali go jako wrażliwego artystę, a nie mordercę z hakiem zamiast dłoni. By dowieść, że Candyman to tylko miejska legenda, Caroline przywołuje jego imię przed lustrem. Upiór powraca w okamgnieniu i wyznacza sobie jasny cel: chce zjednać się z krewniaczką, mieć ją po stronie mroku.

Cztery lata po box-office’owej klapie drugiego „Candymana” na rynku video ukazał się sequel – „Candyman III: Dzień umarłych”. W zasadzie cheapquel, bo film kosztował grosze i artystycznie nie mógłby równać się z „jedynką”; dla serii stanowił ostatnie podrygi. Zmieniło się studio, zmienił się dystrybutor, Bernard Rose i Philip Glass ominęli projekt szerokim łukiem. Stery tonącego okrętu przejął duet Turi Meyer–Al Septién. Panowie wielokrotnie pracowali przy niskobudżetowych horrorach i kontynuacjach popularnych serii: ich nazwiska wiązane są z „Karłem 2” oraz „Drogą bez powrotu 2”.

Poprzedni „Candyman” toczył się w Nowym Orleanie podczas Mardi Gras, a tłem dla wydarzeń w „trójce” jest święto kultury meksykańskiej, Cinco de Mayo – nie mniej paradne. O ile luizjańskie zapusty, przedstawione w „Pożegnaniu z ciałem”, miały swoje uzasadnienie (film reprezentuje nurt Southern gothic), o tyle majowe celebracje nie są w żaden sposób umotywowane fabularnie, nic nie wnoszą do historii. W jednej jedynej scenie widzimy, jak duch Robitaille’a objawia się Caroline w tłumie, podczas ulicznej uroczystości.

Tony Todd pozostaje znakomity jako tytułowy antybohater – nawet pracując z marnym materiałem, wkłada całe serce w swoją rolę, a jego monologi dostają się głęboko pod skórę. Jest w tym pewna wtórność: Candyman pojawia się znikąd i czaruje kwiecistymi metaforami, słowem doprowadza Caroline niemal do orgazmu. Widać jednak, że Todd, nawet powtarzając po raz setny: „uwierz we mnie”, daje z siebie wszystko, próbuje wykrzesać dla filmu więcej, niż jest on wart. Jego Candyman to największy poeta w świecie kina stalk n’ slash.

Inni aktorzy mogliby uczyć się od Todda profesjonalizmu. Wade Williams, jako policyjny brutal, jest komiczny i groteskowy, a D’Errico dość nieudolnie naśladuje „rozkrzyczane” role Neve Campbell czy Sarah Michelle Gellar z tego samego okresu (do rangi scream queen jest jej dość daleko). Budowanie napięcia w filmie polega właściwie wyłącznie na tym, że aktorzy wypluwają płuca przed kamerą. Naprawdę kiepską kreację tworzy Alexia Robinson, grająca współlokatorkę Caroline. W scenie, gdy dziewczyna spotyka na swojej drodze candymanowy hak, Robinson do złudzenia przypomina Reginę Hall i jej Brendę ze „Strasznego filmu”. Tyle tylko, że nie mamy do czynienia z komedią…

„Candyman III” jest niezdarny od pierwszych do ostatnich minut. W prologu – scenie z krwią cieknącą z kranu – główna bohaterka to wykapana Pam Anderson ze „Strasznego filmu 3”. Niejasny jest przedział czasowy: „dwójka” działa się w latach dziewięćdziesiątych, a kolejny sequel przedstawia Caroline jako dorosłą kobietę. Jest ona córką Annie Tarrant (Kelly Rowan), a to oznaczałoby, że „Dzień umarłych” toczy się w okolicy… 2020 roku. Mimo to stylizacje aktorów przywołują najntisową nostalgię.

W scenie seksualnego zbliżenia między Caroline a Davidem (Jsu Garcia) mężczyzna przeobraża się nagle w Candymana i jego usta układają się na wargach dziewczyny. Jest to o tyle niefortunne, że Robitaille’a i Caroline łączy ponoć pokrewieństwo. Na domiar złego zbliżona kamera aż zanadto opiewa twarz Todda, który przed wejściem na plan zapomniał… o przystrzyżeniu włosów nosowych.

D’Errico i inne aktorki są seksualizowane na każdym kroku, przez co film sprawia wrażenie niepotrzebnie eksploatacyjnego. Caroline płacze więc pod prysznicem, wstrząśnięta serią morderstw, a potem zakłada ciasno opinający tank top, w którym jej sutki wyglądają na wiecznie nabrzmiałe. W jednym ujęciu trzyma też w ustach knebel rodem z sex-shopu. Inne postaci kobiece, napastowane przez Candymana, giną, oczywiście, topless.

Candyman w „Dniu umarłych” pozbawiony jest głębi mitologicznej – to już niewiele więcej niż sadysta z ostrym hakiem, maszyna do zabijania na miarę Victora Crowleya. Scenarzystów nie interesuje konflikt potwora i artysty, z jakim borykał się Robitaille, a postać to po prostu mściwy, żądny krwi duch. O komentarzu społecznym rodem z pierwszej odsłony serii – na temat rasizmu w Stanach Zjednoczonych – możemy zapomnieć. Film sam zdaje się rasistowski w tym, jak ukazuje społeczność latynoską Los Angeles. Wszyscy Latynoamerykanie to u Meyera gangsterzy i przedstawiciele miejskiej biedoty. Znalazło się też miejsce dla wierzącej w zabobony znachorki.

Film jest przewidywalny, pełen banalnych jump scare’ów. Jego scenariusz nie należy do oryginalnych i pełnymi garściami czerpie z poprzednich „Candymanów”. To taka powtórka z rozrywki: upiorny zabójca zostaje przywołany przed lustrem, ➜ zaczyna szlachtować niewinnych, ➜ atrakcyjna blondynka zostaje posądzona o serię morderstw.

W całym filmie udało się tylko kilka scen. Ta, w której Candyman objawia się Caroline na zdewastowanej stacji metra, najwięcej ma wspólnego z duchem wcześniejszych części. Efektowne jest też zabójstwo kusicielskiej Liny (Rena Riffel), która przymierzając się do seksu, w ramach gry wstępnej smaruje swoje piersi plastrem miodu. Następnie spotyka Candymana – i armię jego pszczół…

„Candyman III: Dzień umarłych” ukazał się ponad dwie dekady temu i na wiele lat uśmiercił serię z udziałem Tony’ego Todda. Jej nowa odsłona, z fabułą Jordana Peele’a, zadebiutuje w polskich kinach 27 sierpnia.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Prime News, Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Dodaj komentarz