Mary idzie na żery. [„Ulice strachu: Krwawa Mary”, 2005]

     Zarówno pierwsze, jak i drugie „Ulice strachu” były meta-horrorami, które najlepiej odczytuje się w ironicznym kluczu. Nie tylko pobrzmiewało w nich echo Cravenowskiego „Krzyku” – w swej intertekstualności były to pozycje równie udane. Drugi z tych filmów pojawił się na ekranach jesienią 2000 roku, debiutując z pozycji pierwszej w amerykańskim box-office’ie. Potem wydarzyła się rzecz niezrozumiała: Sony zawiesiło prace nad kolejnym sequelem na kilka dobrych lat. Trzecie „Ulice strachu” – opatrzone podtytułem „Krwawa Mary” – wprowadzono do dystrybucji ukradkiem, tylko na rynek DVD, jakby był to powód do wstydu. Film znacznie różni się od swoich poprzedników: elementy kina stalk n’slash zamieciono w nim pod dywan, a wyeksponowano wątek nadnaturalny. Próba wskrzeszenia trochę już zapomnianej serii okazała się nieudana. „Krwawa Mary” to bowiem niezdarnie poskładany do kupy potworek, nijak nietrafiony piorunem błyskotliwości.

UrbLegBloodyMary1

     Akcja rozpoczyna się pod koniec lat sześćdziesiątych. Tytułowa Mary to licealistka, która świętuje noc balu maturalnego w towarzystwie przyjaciół. W wyniku nieporozumienia dochodzi do tragicznego wypadku, w którym dziewczyna umiera – a tak przynajmniej wydaje się jej ukochanemu. Nastolatek – szkolny gwiazdor futbolu – umieszcza „zwłoki” Mary w metalowej skrzyni, z której nie ma ucieczki… Historia tej nocy staje się miejską legendą, ale grupa przyjaciółek jest pewna, że ma też swoje drugie dno. Bohaterki postanawiają przywołać ducha Mary przy pomocy specjalnego zaklęcia. Nie wiedzą, że obudzą mściwą zmorę.

     Postaci uśmiercane są w dość makabrycznych okolicznościach, ale nie wszystko pokazywane jest z voyeurystyczną manierą, a to wywołuje poczucie niedosytu. Tożsamość morderczyni, inaczej niż we wcześniejszych „Ulicach strachu”, od początku jest całkowicie znana – reżyserka Mary Lambert nie raczy nas żadnymi niespodziankami. Nawiedzająca bohaterki truposzka niemal zawsze składa swoim ofiarom wizytę w workowatej koszuli nocnej, a jej aparycja aż zanadto podobna jest do tej, którą mogą pochwalić się straszydła z okołomilenijnych J-horrorów. Pretekstową i odtwórczą fabułę skomponowano, wzorując się na lepszych filmach. W efekcie powstał projekt, który chce być historią o duchach, ugrzecznionym teen slasherem oraz kinem zemsty jednocześnie. Punkt wyjścia dla wydarzeń ekranowych został żywcem wyjęty z „Balu maturalnego II”, gdzie królowa studniówki Mary Lou Maloney powraca zza grobu, by pomścić swoją przedwczesną śmierć.

     Z tą tylko różnicą, że sequel „Prom Night” (notabene, ciekawszy niż pierwowzór z Jamie Lee Curtis) podszyty był kiczowatym humorem, co pomogło w przełknięciu go jako strawnej klasy „B”. „Krwawej Mary” brakuje zaś nie tylko komizmu, ale też ozdobników metafikcyjnych – film jest tandetny, lecz śmiertelnie poważny. Jego komediowość wydaje się niezamierzona, to bardziej wypadek przy pracy: sceny, w której chłopak zostaje porażony prądem, oddając mocz, a jego genitalia zostają praktycznie usmażone, nie da się odebrać na serio.

UrbLegBloodyMary4

     Kiepsko w swych rolach wypadają aktorzy – zwłaszcza ci drugoplanowi – ale będąc całkowicie wobec nich fair, trzeba dodać, że muszą wyklepywać idiotyczne wręcz kwestie. W jednej ze scen bohaterka ponad minutę papla przez telefon, a jej słowotok nie składa się na ani jedno zdanie złożone. W innej dziewczyna wytyka koleżance, że ta porozumiewa się w języku wyświechtanych frazesów: „brzmisz jak film telewizyjny!” Jedną ze słabszych ról tworzy Audra Lea Keener – występująca jako szkolna piękność, Heather Thompson (gra słów: od Heather Langenkamp i Nancy Thompson). Kiedy Kate Mara próbuje dostać się do pokoju koleżanki, gdy ta wydaje z siebie ostatnie tchnienie, i krzyczy: „Heather, otwórz!”, mamy ochotę jej wtórować: „Heather, naucz się grać!” Film wykazuje niskie walory produkcyjne, wizualnie jest bardzo statyczny i usypiający – trudno uwierzyć, że pracowała nad nim reżyserka „Sjesty” oraz teledysku do „Like a Prayer”. Niewybrednie została też całość zmontowana: cięcia są ekspresowe, ale oczywiste, a straszące z ekranu, demoniczne gęby zrobią wrażenie chyba tylko na najmłodszej widowni.

     Tytuł filmu jest bardzo zwodniczy. Nie uświadczymy tu bowiem za dużo strachu, a akcję – z uliczek kampusu uniwersyteckiego – przeniesiono do domów z przedmieść. Twórcy zanadto skupili się na jednej tylko legendzie miejskiej (przypomnę, że oryginał zatytułowano „Urban Legends: Bloody Mary”), w dodatku mało intrygującej. Szkoda, że przyjemną w odbiorze serię slasherów przekształcono w kulawy horror o mocach paranormalnych. Jeśli Sony postanowi kiedyś wrócić „na stare śmieci”, chyba najlepszym rozwiązaniem byłoby wskrzeszenie mordercy w kapturze.

     Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb, Movies Room oraz Filmawka. Blog His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

UrbLegBloodyMary5

04

Dodaj komentarz