„I know a good story…” [„Ulice strachu 2: Ostatnia odsłona”, 2000]

     Orson Welles Center to wydział filmowy Uniwersytetu Alpine. Swoje pierwsze artystyczne szlify zdobywało tu wielu zasłużonych dla kina reżyserów – uczelnia plasuje się bowiem wysoko w rankingach akademickich. Do grona uznanych filmowców chce dołączyć Amy Mayfield (Jennifer Morrison) – młoda studentka, podekscytowana na myśl o przyszłości. Dziewczyna pracuje nad horrorem, który będzie stanowił jej pracę dyplomową. Między uczniakami wytwarza się atmosfera wyścigu: najlepszy z projektów przyniesie swojemu twórcy kontrakt na trzy hollywoodzkie filmy. Nieoczekiwanie scenariusz Amy – ogniskujący się wokół miejskich legend – motywuje do działania tajemniczego mordercę. Studenci filmówki zaczynają ginąć, jeden po drugim, w osobliwych okolicznościach.

kinopoisk.ru

     Dwa lata po sukcesie „Ulic strachu” producenci Gina Matthews i Neal H. Moritz postanowili wrócić na podium box-office’u za sprawą sequela. Reżyserię powierzyli Johnowi Ottmanowi, który wsławił się jako montażysta i kompozytor (za pracę przy Podejrzanych przyznano mu nagrodę BAFTA), ale nie dyrygował jeszcze planem dużego filmu. Podobnie jak w przypadku Jamiego Blanksa, jego pierwsze kroki okazały się nader fortunne. Według wszelkiego prawdopodobieństwa „Ulice strachu 2” powinny minąć się z sukcesem – oto niedoświadczony reżyser wziął się za kontynuację slashera, na której każdy krytyk i tak z miejsca postawił krzyżyk. Nawet po latach pozostaje jednak sequel przyjemny w odbiorze i zwyczajnie udany. Jest przykładem horroru postmodernistycznego, w którym istotny ma być element celebracji: dziedzictwo kina grozy to przecież sacrum, warte opiewania na każdym kroku. Zdziwicie się, jak wiele cytatów wyłapiecie z „Ulic strachu 2” przy każdym kolejnym seansie.

     W „Ulicach strachu 2” – podobnie jak w rówieśniczym „Krzyku 3” – zostaje wykorzystany motyw filmu w filmie. Ottman łączy przekorny sarkazm z typową dla gatunku brutalnością: wejście Amy i jej ekipy na plan zdjęciowy uruchamia lawinę śmiertelnych zdarzeń. Bohaterowie mordowani są w straszliwych okolicznościach, ale nie brak tu mocnej dawki czarnego humoru. Komiczna jest scena w przestworzach, otwierająca całość: Jessica Cauffiel wykrzykuje „mayday, mayday!”, gdy okazuje się, że załoga samolotu została zaszlachtowana przez obłąkańca o samobójczych skłonnościach. To, oczywiście, część metafikcyjnej zabawy: Cauffiel gra Sandrę – szalenie kiepską aktorkę, której baranie wrzaski wpędzają reżyserów w depresję. Później dostaje szansę, by zabłysnąć: zabójca, niczym w filmie snuff, zarzyna ją przed kamerą, adaptując metodę cinéma-vérité. Krzyki Sandry nie są już tępe, a przepełnione bólem, całkiem autentyczne. Po odkryciu krwawych nagrań koledzy Amy żartują, że dziewczyna wreszcie mogła wykazać się kunsztem i przyklaskują „dowcipowi”.

UrbanLegendsFinalCut6

     My wiemy jednak, że nie był to wcale psikus. Film pełen jest intertekstualnych odniesień i może być odczytywany w ironicznym kluczu. Mordując Sandrę, zabójca przeobraża się na chwilę w Marka Lewisa – połamanego psychicznie dziwaka z voyeurystycznego thrillera „Podglądacz”. W obu produkcjach kamera staje się milczącym świadkiem krwawych rzezi. Motyw kinematograficzny wykorzystano też w scenie z udziałem Marco Hofschneidera: jego bohater zostaje zatłuczony obiektywem masywnej kamery – zmaltretowane zwłoki odbijają się finalnie w jej szklanej soczewce. Autorefleksyjny charakter filmu to bodajże jego największy atut. Ottman, który najpierw „Ulice strachu 2” wyreżyserował, a potem samodzielnie zmontował, doskonale wyczuł ton scenariusza i nadał projektowi odpowiednio atrakcyjną teksturę. Fani horroru będą bawili się przy nim świetnie, za sprawą nawiązań do „Czarnych świąt”, „Strefy mroku” (właściwie odcinka „Nightmare at 20,000 Feet”), a nawet Hitchcockowskiego „Zawrotu głowy”. Strój mordercy różni się od tego z poprzednich „Ulic…”; podyktowany został modą giallowską. Zmieniono też miejsce akcji, a więc kampus uniwersytecki: tym razem jest mniej gotycki, mocno zindustrializowany.

     Film wygląda zachęcająco od strony technicznej. Padają w nim ostre snopy światła, a intensywne, chwilami epileptyczne lśnienia wydają się czerpać z warstwy wizualnej pierwszego „Obcego”. Wybuchowa jest ścieżka dźwiękowa – wyraźnie w myśl zasady, że „pole” filmowe usłane jest minami lądowymi. Ottman postawił na gromki, orkiestrowy scoring, tak jak Christopher Young w poprzednich „Ulicach…”. Ciekawym zabiegiem okazuje się wykorzystanie motywu przewodniego z serialu „Alfred Hitchcock przedstawia” (w której scenie – musicie odkryć na własną rękę). Solidne tempo akcji powoduje, że ciężko o uczucie znużenia: już pierwsza ze scen morderstw buduje w widzu poczucie zagrożenia. To moment napędzany klasycznym suspensem, ale też trochę gross-outowy – na aplauz zasługują więc kadry od efektów specjalnych. Tak szyderczej dekapitacji nie zobaczycie chyba w żadnym innym slasherze.

     Przez scenariusz przewija się kilka uderzających klisz: spod ziemi wyłania się nagle bliźniak zmarłej postaci, a bohaterka ucieka przed mordercą prosto do ciemnego lasu. Całość ratują jednak umiejętnie wplecione w fabułę legendy miejskie, autoreferencyjne dowcipy – jak ten finałowy, z użyciem rekwizytów filmowych – oraz trzymające w napięciu pościgi i zabójstwa. Warto też obejrzeć „Ulice strachu 2: Ostatnią odsłonę” dla kilku soczystych kreacji aktorskich (Cauffiel, Morrison, Loretta Devine) oraz tej, która przywołuje uśmiech na ustach, choć pewnie wcale nie miała (Joey Lawrence).

     Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb, Movies Room oraz Filmawka. Blog His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

UrbanLegendsFinalCut5

08

Dodaj komentarz