O motylu, który śnił, że jest człowiekiem. [„Mroczne życzenia”, 1989]

     Scenograf „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”. Charakteryzator, który lata później obsypany został nagrodami za „The Walking Dead”. Do tego Brian Thompson w jednej z najbardziej osobliwych ról swojej kariery. Między innymi ci twórcy zasilili ekipę „Mrocznych życzeń” – horroru kręconego u schyłku lat osiemdziesiątych, którego fabuła pokrywa się trochę z historią przedstawioną w „Linii życia” Schumachera. Grupa studentów zaszywa się w domku pośrodku niczego ze swoim ekscentrycznym profesorem. Mają prowadzić badania nad sensem snu, ale wpadają w sam środek paranormalnej intrygi. „Nightwish”, choć teoretycznie powstawał w dobrych rękach, nie do końca udał się jednak swoim realizatorom. Cały film to jedno wielkie dziwne doświadczenie, o niespójnej fabule, której wystarczy na piętnaście, może dwadzieścia minut czasu ekranowego.

Nightwish3

     Oczekując od „Nightwish” logicznej historii i w ogóle sensownej struktury narracyjnej, można się przeliczyć. Autorski projekt Bruce’a R. Cooka najłatwiej chyba podsumować jako pomieszanie z poplątaniem. W scenariuszu kanibale ustępują miejsca duchom, zmutowane creepy spiskują z kosmitami, a gdzieś w tle powraca motyw koszmarnych wizji opartych na tym, co najbardziej przeraża bohaterów. Ważną rolę odgrywają też w filmie teorie spiskowe, a w jednej ze scen przemądrzały student rzuca do swoich koleżanek: „słuchaj, nie gramy przecież w «Inwazji porywaczy ciał»”. Nie da się ukryć.

     Prawie nic nie ma w „Nightwish” głębszego uzasadnienia, a kolejne zdarzenia nie są najczęściej połączone łańcuchem przyczynowo-skutkowym. Jeden z uczestników badania wie, że we wcześniejszych eksperymentach profesora parapsychologii zginęli niewinni ludzie, a mimo to pozwala, by cała ekipa została skrępowana w ciemnej piwnicy – bo właśnie tego wymaga wykładowca w imię „nauki”. Surrealna kolorystyka w scenach sennych i pseudobadawczych budzi oczywiste skojarzenia z włoskimi giallami, ale to tylko puste obietnice: film ciężko porównać właściwie do jakiegokolwiek nurtu, jakiejkolwiek tendencji wykształconej w kinie gatunkowym. Tylko dwa razy korzysta reżyser „Mrocznych życzeń” z otwartego nawiązania – kiedy bohaterowie przejeżdżają vanem przez drewniany, ledwo trzymający się most, ciężko, by w głowie nie zapaliła się lampka: „Martwe zło”. Chwilę później, kiedy dzieciaki zaszywają się w gęsty las, jedna z dziewcząt mówi: „Nie chciałabym przejeżdżać tędy po zmroku, ani zmieniać tu opony”. Natychmiast zaczyna pobrzmiewać charakterystyczny motyw muzyczny: „chi, chi, chi…”, koniecznie z efektem echa.

Nightwish4

     Scenograf Robert A. Burns pracował przy tak głośnych backwoods horrorach, jak „Teksańska masakra…”, „Pułapka na turystów” czy „Wzgórza mają oczy”. Nic więc dziwnego, że jego praca przy „Nightwish” to właściwie najlepsze, co film ma do zaoferowania. Reżyser musiał zdawać sobie z tego sprawę i postanowił wydoić talent Burnsa do cna: ujęcia na rozpadające się, śródleśne ranczo (z całym asortymentem plugastwa i brudu) są klimatyczne, ale zdecydowanie przydługie. Jednym z autorów efektów specjalnych był Greg Nicotero – ten sam, który pracował potem z Tarantino nad „Kill Billem”, a z Rothem przy „Hostelu”. Praktycznie wykonany gore wygląda w „Mrocznych życzeniach” solidnie: postaciom odpadają kończyny, roztrzaskane czaszki samoistnie się otwierają i wypełza z nich robactwo. Dużo słabiej wypadły twórcom efekty komputerowe, a niestety uzbierało się ich w filmie trochę. Wstawki CGI przyniosły nam między innymi ujęcia tandetnej ektoplazmy, która wygląda, jakby uciekła sprzed nosa Pogromcom Duchów. Efekty komputerowe są w filmie zbyt archaiczne, nie zestarzały się dobrze.

     Twórcy zwodzą nas w kwestii głównej bohaterki. W istocie jest nią seksowna Kim, grana przez chętnie obnażającą swoje ciało Alishę Das. Od pierwszych minut padają jednak sugestie, że naszą final girl zostanie w ostatnich minutach Elizabeth Kaitan („Piątek, trzynastego VII”) – zaskakująco w tym filmie zachowawcza. Das, jako aktorka, nie imponuje wprawdzie umiejętnościami najwyższej rangi, ale dobrze wypada w scenach stricte fizycznych: na plus można ocenić pogonie, pościgi i ucieczki z jej udziałem. Prawdziwą gwiazdą „Nightwish” pozostaje jednak Brian Thompson jako niezbyt błyskotliwy jock, który da się pokroić, by tylko zaciągnąć Kim na tył swojego vana. Jego Dean to perwersyjnie sympatyczny troglodyta, rozjeżdżający zwierzęta dla sportu, ale też czarujący szorstkim urokiem. Nie jest do końca zdrowy na umyśle: potrafi wybuchnąć śmiechem bez powodu, kiedy siedzi za kierownicą zupełnie sam; szczeka na osoby, które go krytykują. Uważa się za króla szosy i kiedy, jadąc samochodem, dostrzega zająca, krzyczy: „droga jest moja!” Gdy dociera z innymi bohaterami do leśnej chaty, oświadcza zupełnie na serio: „idealna miejscówa na badanie psychopatyczne”. Szkoda, że Cook nie miał bardziej kompleksowego pomysłu na postać Deana, bo po dwudziestej minucie znika on z filmu na dobrą godzinę, ale Thompson i tak kradnie każdą swoją sekundę. Po roli w „Kobrze” to chyba najciekawsze, co kiedykolwiek zrobił.

     Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Nightwish2

4 i pol

Dodaj komentarz