Zabierz mnie do lasu. [„Slashlorette Party”, 2020]

Brie (Molly Souza) jest młodą, pełną kompleksów kobietą, która właśnie ukończyła studia i planuje ślub ze swoim partnerem, Dolphem (Andrew Brown). Mężczyźnie daleko, niestety, do ideału – jest zaborczy, oschły, uważa dziewczynę za swoją własność i nie rozumie jej problemów. Brie uczęszcza na sesje terapeutyczne do psychiatry, doktor Petry Jordan (Ginger Lynn) – nocą prześladują ją bowiem krwawe koszmary. Bohaterka odwiedza domek w lesie wraz z grupą najbliższych przyjaciół – młodzi planują wieczór panieńsko-kawalerski i dobrą zabawę przy litrach alkoholu. Plany popsuje im nadejście dwóch zwyrodniałych morderców.

„Slashlorette Party” to tytuł nowego filmu Paula Ragsdale’a i Angeliki De Alby – duetu odpowiedzialnego za horrory „Cinco De Mayo” i „Streets of Vengeance”. Wszystkie dotychczasowe produkcje tej pary stanowią nostalgiczne spojrzenie na trashowe kino sprzed około czterdziestu lat. W „Slashlorette Party” powtórzona zostaje historia, którą przewałkowali już twórcy setek ejtisowych slasherów – mamy więc do czynienia z grupą młodych i w tym przypadku bardzo irytujących ludzi, pojawia się wątek imprezy i odizolowana chata w lesie. Są sceny negliżu, a bohaterowie chętnie korzystają z życia, odurzając się czym popadnie. Wreszcie pojawiają się mordercy: stalkujący przyjaciół po zmroku i krwawo ich eliminujący ku uciesze widzów.

Nie wszystkie przedstawione w filmie zabójstwa wprowadzą Was w osłupienie – niektóre są po prostu odtwórcze. Twórcy dobrze radzą sobie jednak z niewielkim nakładem finansowym, a to, co widzimy, i tak budzi przyjemnie tęskne stany. „Slashlorette Party” ogląda się jak jeden z zaginionych slasherów z lat osiemdziesiątych – jest to całkiem udany tribute horror, prawie tak dobry, jak „Dude Bro Party Massacre III” ekipy 5SF. Rozpędzone maczety penetrują więc korpusy bohaterek, inne ostre narzędzia dziurawią głowy z abstrakcyjną lekkością, a po kątach walają się (bardzo) sztuczne, gumowe kończyny. Świetna jest scena morderstwa roześmianej panny w lesie, a i towarzyszące jej fontanny krwi przepompowano na planie z pełną profeską. Pomimo mikrobudżetu „Slashlorette…” naprawdę pozostawia po sobie solidne wrażenie – oczywiście wówczas, gdy lubicie dużo filmowego cheese’u i tolerujecie kino kręcone za dziesięć dolarów.

Wszystkie sceny uśmierceń wyróżniają się praktycznymi efektami specjalnymi – te komputerowe nie są dla filmu skazą. Ku pochwale tandety bohaterki noszą imiona po słynnych wrestlerkach (Alexa Rose, Trinity Fatu, Carmella) i do złudzenia je przypominają. Postać grana przez Katee Hudson olśniewa w stylówce ewidentnie wzorowanej na stroju bliźniaczek More z „Piątku, trzynastego IV”. Na szczególną uwagę zasługuje natomiast ścieżka dźwiękowa, za którą stoją zespoły The Grind Theory i Vestron Vulture. Muzyka w „Slashlorette Party” pełna jest klasycznie synthpopowego vibe’u i czaruje brzmieniami w stylu retro. Trochę przypomina twórczość Richa Vreelanda („Coś za mną chodzi”), a trochę soundtrack do filmu „Gość” – zwłaszcza kawałki grupy Survive, grającej oldskulową elektronikę i synthwave.

„Slashlorette Party” najpierw powstawał jako fałszywy zwiastun w stylu „Werewolf Women of the SS” czy „Thanksgiving” Eliego Rotha. Dopiero po fakcie dokonanym twórcy zdali sobie sprawę, że mają w garści potencjalny przebój, wymagający rozszerzenia. I umówmy się – piękny tytuł, który sam w sobie będzie dla wielu bodźcem zachęcającym do seansu. Widać tu pewne niedociągnięcia (niemrawy start, rockandrollowe tatuaże u aktorki grającej konserwatywną cnotkę), ale biorąc pod uwagę format, w jakim film realizowano, można na błędy przymknąć oko. „Slashlorette Party” jest horrorem bardzo niskobudżetowym, ale wizualnie zaskakująco dopieszczonym i narracyjnie „poczciwym”. Jeśli coś naprawdę się w filmie nie udało, to finał. Ostatnie dwie minuty nie mają tu żadnego sensu i chyba lepiej byłoby, gdyby montażysta wywalił je do kosza, zanim film trafił do sprzedaży.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Dodaj komentarz