Filmowe podsumowanie 2015 roku: 25 najlepszych horrorów (cz. II)

2015

13. „Dude Bro Party Massacre III”

DudeBro

     Dzieło nie tylko pomyślane jako retro horror, ale i status old-schoolowego filmu grozy zwycięsko osiągające. Oprawa wizualna nie pozostawia żadnych złudzeń – „DBPM3” to najszlachetniejszy relikt ery VHS-ów! Film kręcony był w rozdzielczości zbliżonej do 640×480 pikseli, obraz jest mętny i przytłumiony, na dolnym krańcu towarzyszy mu zresztą szarawy, poziomy pasek. Reżyserowana przez trio Tomm Jacobsen/Michael Rousselet/Jon Salmon szydera to olbrzymie osiągnięcie w dziedzinie technicznej, projekt nie tylko napełniony tęsknotą za „Piątkami, trzynastego”, ale też jak niektórzy ich biedniejsi rówieśnicy wyglądający. Całość, pomimo skromnego budżetu, cechuje się bogactwem stylistycznym oraz efektownością. Wystarczy wspomnieć tu sceny otwierające „DBPM3”, przedstawione jako flashbacki poprzednich pozycji z teoretycznej trylogii: kolesie i brachole ostro imprezują, będąc przy okazji masakrowanymi przez filmową antagonistkę. Każdy epizodyczny bohater ginie krwawo, spektakularnie i przede wszystkim absurdalnie – kto nie zostaje ścięty zębatym dyskiem cyrkularki, ten kończy z twarzą w sokowirówce. Najbardziej imponuje jednak moment, w którym głowa studenta eksploduje w efekcie kontaktu z kostką Rubika. Brakuje słów, którymi opisać można geniusz tej krótkiej sekwencji. Inteligentnie parodystyczny charakter oraz wysoki poziom wykonawczy nadają „DBPM3” niebagatelną jakość.

12. „Co robimy w ukryciu”

WhatWeDoInShadows

     Tę wspaniałą nowozelandzką farsę skonstruowano tak, by pokochał ją absolutnie każdy, komu tylko wpadnie ona w oczy. Fanów horroru ucieszył na pewno fakt, że Taika Waititi odniósł się do mitologii wampirycznej z zaskakującym, jak na formułę projektu, szacunkiem: jego strzygi są w prawdzie bohaterami „filmu dokumentalnego”, ich krwiopijcze instynkty nie są jednak przez nikogo podważane. Co więcej, slapstickowa konwencja raz po raz pozwala Deaconowi i jego kumplom na drapieżne szarże. Krwawym, ale niepohamowanie zabawnym horrorem komediowym Waititi zdobył serca setek tysięcy widzów.

11. „Dziwak”

Creep

     Aaron (Patrick Brice), młody i spłukany videographer, odpowiada na ofertę nietypowej pracy. W domu pośrodku lasu jego zadaniem ma być filmowanie ostatnich dni umierającego bohatera tytułowego (Mark Duplass). Wkrótce na jaw wychodzi, że ogłoszeniodawca, Josef, jest nie tylko nad wyraz ekscentryczny, ale też kompletnie nieobliczalny… „Creep” sprawdza się na wielu poziomach: jako thriller o stalkingu, nieprzewidywalna czarna komedia czy też niespieszny, stawiający na bogaty suspens film grozy. Zamknięty w ramy horroru, projekt ma do zaoferowania najwięcej. Wszystko dzięki Duplassowi, którego obecność na ekranie budzi szczery niepokój. Ganiający niczym wariat po leśnym gąszczu czy też rozmawiający z nienarodzonym synem podczas kąpieli, Josef równie bardzo jak potencjalnie niebezpiecznym dziwakiem jest też postacią dramatyczną – facetem oscylującym na marginesie życia. Świętym nazwać go jednak nie można, podobnie zresztą, jak drugiego z bohaterów. „Creep” umiejętnie pogrywa z domysłami i oczekiwaniami widzów co do postaci centralnych, przez co jego (mniej lub bardziej) szokujący finał usatysfakcjonuje niejednego oglądającego. Dwa słowa na koniec: scenę z udziałem Peachfuzza blokującego drzwi wejściowe spokojnie uznać można za najstraszniejszy (i najbardziej ekstrawagancki) moment w jakimkolwiek filmie z 2015 roku.

10. „Cooties”

Cooties

     Wiele wskazywało na to, że „Cooties” – film twórców „Piły” i… „Glee” – podzieli los „Zombeavers” Jordana Rubina. Przypomnijmy: ubiegłoroczny horror komediowy stał się przebojem internetu, gdy tylko udostępniono jego trailer, który koniec końców zainteresowanym zrobił z mózgów wodę. Projekt nie był choć w połowie tak udany, jak zwiastun. Pierwsze zapowiedzi „Cooties” – filmu podobnego pod wieloma względami do „Zombeavers” – sugerowały, że końcowy efekt pracy również okaże się zawodem: wypełniała je przejaskrawiona groteska i brak umiaru. Każdy, komu bliska jest twórczość pary scenarzystów „Cooties”, wiedział jednak, że o wątpliwym poziomie filmu nie powinno być mowy. Leigh Whannell wpoił w projekt odpowiednią dawkę makabry, dyskomfortu i lęku, a łaknące krwi, mutujące w zombie dzieciaki uczynił postaciami przyprawiającymi o gęsią skórkę. Ian Brennan ostudził nastrojone przez kolegę emocje, równoważąc grozę z czarnym humorem: zarażonej wirusem dziewczynce włożył w dłoń skakankę z jelita, usta starszych bohaterów uczynił skarbnicą szyderczego dowcipu, jakiego nie powstydziłaby się Sue Sylvester z „Glee”.

9. „Wilkołacze sny”

WhenAnimalsDream

     Dzieło Jonasa Arnby’ego doskonale sprawdza się jako artystyczna pochwała inności i próba celuloidowej walki o prawa mniejszości. Marie, początkowo zahukana, niepewna siebie, pod wpływem zagadkowej przemiany staje się wolną od okowów uległości, silną kobietą. Nie daje się stłamsić, zamiast korzyć się przed płcią brzydszą zachęca swojego adoratora do uprawiania dzikiego seksu. Początkująca aktorka Sonia Suhl nadała swej postaci cechy emancypacyjne, prowadząc do stopniowego wyzwolenia tak Marie, jak i tkwiących w niej tytułowych instynktów. Arnby i scenarzysta Rasmus Birch w swym aktywizmie posuwają się jeszcze dalej. Z główną bohaterką utożsamiać mogą się nie tylko uciskane kobiety, ale też przedstawiciele innych „problemowych” mniejszości: seksualnych, rasowych czy areligijnych. Gej z niewielkiego miasteczka (zwłaszcza tego polskiego) z łatwością wejdzie w skórę protagonistki granej przez Suhl. Arnby nakręcił swoją pierwocinę zgodnie z własnymi popędami artystycznymi, nie podążając za konwenansami kina głównego nurtu. Jest więc – nie można zaprzeczyć – jego opowieść horrorem o wilkołactwie, lecz znacznie bardziej jawi się jak dramat psychologiczny, który z wilkołaczego wątku tworzy interesujący, abstrakcyjny ornament fabuły. Od tytułowej przypadłości Marie istotniejsze okazują się chociażby zdjęcia autorstwa Nielsa Thastuma: są ciężkie, metaliczne, wzmagają nieopuszczające miejsca akcji poczucie beznadziei.

8. „GirlHouse”

GirlHouse

     „GirlHouse” doskonale sprawdza się jako relikt kinematografii lat 90. Bohaterkami filmu uczyniono grupę kontrastowych i solidnie nakreślonych przez scenarzystę młodych dziewcząt, a tempo akcji poprowadzono wzorując się na najlepiej skonstruowanych fabułach sprzed dwudziestu lat. Trzeci akt tragedii Loverboya, podobnie jak końcówka „Ulic strachu”, nacisk kładzie na sekwencje brutalnych, pomysłowych morderstw; trup ściele się tu gęsto i dynamicznie. Poprzedzająca te sceny godzina filmu to czas budowy więzi pomiędzy widzem a protagonistkami, jak również pora kreatywnej zabawy na poziomie intertekstualnym (cytat jednego z bohaterów brzmi: „Devon, look behind you!”). 100-minutowy seans wieńczą natomiast szok i niedowierzanie – niedowierzanie, że film o tak banalnym tytule jak „GirlHouse” okazał się najlepszym slasherem, jaki świat horroru widział od kilku dobrych lat.

7. „Crimson Peak. Wzgórze krwi”

CrimsonPeak

     Jedno z najdostojniejszych filmowych doświadczeń mijającego roku. „Crimson Peak” okazał się horrorem nie tylko majestatycznym – jego królewskie kostiumy i bajeczna scenografia na pewno stoją już w kolejce po Oscary – ale też szlachetnym. Po serii bezpłciowych ghost stories, jakimi kina raczyły nas w ciągu ostatnich lat, cofnęliśmy się do kolebki horroru o nawiedzonych domach. Wnętrza popadającego w ruinę pałacyku baroneta Sharpe’a wypełniono strachem, obłędem i nieustającym uczuciem zagrożenia, sprawnie żonglując motywami znanymi z takich filmowych monumentów, jak „The Haunting” czy „Lśnienie”. Nie jest jednak „Crimson Peak” wyrazem samego tylko duchowego spadkobrania, a raczej obrazem bardzo współczesnym i prowokacyjnym, jakiego powstydziłoby się kino grozy lat 60. To adresowany do Roberta Wise’a list miłosny, nostalgicznym atramentem pisany. Począwszy od jaskrawych zdjęć autorstwa Dana Laustsena, a na szokującej kreacji Jessiki Chastain kończąc, jest też dziełem warsztatowo bezbłędnym.

6. „Krampus. Duch Świąt”

Krampus

     Film z góry skazany na sukces – wynikający przede wszystkim z zaangażowania Michaela Dougherty’ego. Twórca „Upiornej nocy halloween” pozostaje jednym z ciekawszych głosów na współczesnej scenie horroru, a „Krampus” jest doskonałym tego wyrazem. Porównania świątecznego straszaka do klasyków Joe Dantego, nadużywane przed media, okazują się mniej niż trafione: Dougherty nie tylko zaprojektował sztabik upiornie komicznych, krwiożerczych maskotek, ale też uczynił je postaciami w swej grotesce przerażającymi. Inaczej niż Gremliny, krampusowe zabawki nie przepuszczą okazji, by ukatrupić swoją ofiarę. Jeśli nie wykażesz się refleksją i wolą przetrwania, pożrą cię żywcem. Imponuje także design tytułowego antybohatera, który jest takim złym Mikołajem, na jakiego czekaliśmy od dawna, a jakim nijak nie okazywali się Bill Goldberg („Santa’s Slay”) czy Grant Kramer („Santa Claws”). Dużymi atutami „Ducha Świąt” pozostają też jego czarny humor oraz wyłamujące się z przyjętej konwencji zakończenie. Czasem zło musi zatriumfować!

5. „Głosy”

TheVoices

     W „Głosach”, swym czwartym projekcie reżyserskim, Marjane Satrapi postawiła na katoński dualizm. Świat głównego bohatera – niestabilnego emocjonalnie dziwaka – zbudowała na podporze kontrastu, konfrontując ze sobą monotonię farmakoterapii z szalonym i barwnym czasem odłożenia leków na bok. Dwoistość przeżyć wewnętrznych zbłąkanego mężczyzny akcentują tytułowe głosy jego pupili: flegmatyczny bulmastif jest tu szeptem rozsądku i sumienia, a demoniczny, dominujący kocur – gromką pochwałą zbrodni i uosobieniem zła. Przeciwstawne, a zarazem równoległe są także ramy gatunkowe filmu. Satrapi przeraża dosłownością scen morderstw, bawi komicznym absurdem, przeraża oraz bawi w niejednowymiarowych sekwencjach: rozczłonkowywaniu zwłok ofiary czy pogawędce z odpiłowaną głową. Największą niespodzianką, jak i jedną z ważniejszych zalet filmu, okazuje się kreacja Ryana Reynoldsa, odtwórcy roli pierwszoplanowej. Jerry w jego wykonaniu to męski odpowiednik May Dove Canady w wydaniu Angeli Bettis. Reynolds – na przekór wszystkim dotychczasowym występom ekranowym – tworzy przejmującą postać skrzywdzonego samotnika, który walcząc z wyalienowaniem, gubi się w swym postępującym szaleństwie.

4. „Spring”

Spring

     Zakochani Lou Taylor Pucci i Nadia Hilker tworzą ze „Spring” horror miłosny, a być może nawet poprzeplatany z kinem grozy melodramat. O ile emfatyczne recenzje równające „Spring” z linklaterowskim „Przed wschodem słońca” trącą pretensjonalnością, o tyle, faktycznie, obraz ma wiele wspólnego z klasycznym wyciskaczem łez. Romantyzmu i rzewności nadaje mu monumentalne, werystyczne miejsce akcji: południe Włoch. Odpowiedzialny za zdjęcia Aaron Moorhead (także reżyser filmu) adoruje grację Apulii, otaczającą go rzeczywistość podziwiając z wiernością naturalistycznego artysty. Jego spojrzenie na przedstawioną historię jest jednak tyleż idylliczne, co i złowróżbne – „Spring” równomiernie dawkuje wątek miłosny z grozą tradycji H.P. Lovecrafta. To biegle opowiedziany horror romantyczny, przeciwieństwo taniego romansidła oraz próżnego filmu grozy.

3. „O dziewczynie, która wraca nocą sama do domu”

AGWHAAN

     „A Girl Walks Home Alone at Night” to film-marzenie. Na przemian dowcipny i depresyjny, surrealistyczny, a niekiedy przerażający, projekt stanowi zaskakujący miks gatunków oraz kultur: okazuje się wyemancypowanym, melodramatycznym sprzeciwem wobec polityki Iranu, a także nieszablonowym horrorem wampirycznym made in USA (o dziwo jest to produkcja anglosaska, powstała w Kalifornii jako efekt współpracy Irańczyków). Cechy emancypacyjne nadaje obrazowi enigmatyczna tytułowa bohaterka, odegrana przez Sheilę Vand oszczędnie, lecz zarazem popisowo. Tymi samymi epitetami opisać można reżyserię Any Lily Amirpour. Kluczowe dla obrazu są zdjęcia Lyle’a Vincenta. Jego finezyjne, zwiewne operowanie kamerą nadało filmowi niepowtarzalną wrażliwość, jednakże artystę stać też na nieco więcej zadziorności. Co ważniejsze, praca Vincenta jest świadoma politycznie: miejsce akcji (nota bene ochrzczone jako Bad City) wygląda na odizolowane od znanego nam świata więzienie, a bohaterki filmu przez znaczną jego część pozostają – w najbardziej dosłownym znaczeniu – w cieniu mężczyzn.

2. „The Final Girls”

TheFinalGirls

     Najbardziej zaskakujący film roku. „The Final Girls” okazał się przyjemną niespodzianką dla każdego, kto początkowo patrzył na niego przez pryzmat kolejnego throwback horroru. Na tle pozycji jak „Lost After Dark” czy „Camp Dread” projekt Todda Straussa-Schulsona wyróżnia się wieloma przymiotami. Jest przede wszystkim slasherem nie tylko okrzykującym się jako inteligentny hołd złożony kinu grozy lat przeszłych, ale też dziełem na swój ambitny status pracującym w pocie czoła. Film bystro pogrywa z założeniami podgatunku, w czym pomocni okazują mu się karykaturalni bohaterowie drugoplanowi. Tytułowa „final girl” co chwilę wskazywana jest na nowo, podobnie zresztą jak najbliżej stojąca w kolejce do wyrżnięcia ofiara. Obraz urasta do poziomu autoparodii – auto-, bo jest w końcu nie tylko krwawą farsą, ale też najszlachetniejszym horrorem typu stalk’n’slash. Zresztą niebagatelnym. Wizja artystyczna Straussa-Schulsona zapiera dech w piersi: „The Final Girls” nie wygląda jakby wyjęty został z lat 80., został panoramicznie sfotografowany, a reżyser nadał mu cechy surrealizmu. Postaciom przychodzi walczyć o życie na tle ametystowego nieba lub uciekać przez zagrożeniem pośród nienaturalnie kwiecistego, przekoloryzowanego lasu. Największe wrażenie robi tu scena pościgu filmowego mordercy za trójką nieszczęśników. Podana w zwolnionym tempie, w akompaniamencie syntezatorowej, nasyconej melodii, budzi szczery zachwyt. „The Final Girls”, całkiem dosłownie, wygląda jak milion dolarów, choć producenci nie wyłożyli na film nawet takich pieniędzy.

1. „Coś za mną chodzi”

ItFollows

     Głośny film Davida Roberta Mitchella, natchniony wieloma kierunkami kina grozy. W „Coś za mną chodzi” znalazło się miejsce dla przyprawiającej o dreszcze elegancji, wyjętej jakby z „Halloween” Carpentera, gorączkowej paranoi rodem ze „Wstrętu” czy strachu przed najbliższym środowiskiem, znanego z oryginalnej „Inwazji porywaczy ciał”. Mądrości takich twórców jak Roman Polański czy Don Siegel pozostają jednak tylko spadkiem kulturalnym, jaki odziedziczył Mitchell – „It Follows” jest duchowym i stylistycznym spadkobiercą wymienionych tytułów, w pełni świeżym i oryginalnym. Abstrahując od inspiracji, jakie tchnęły reżysera, nosi cechy dzieła metaforycznego, o olbrzymim potencjale koncepcyjnym. Czym jest męcząca główną bohaterkę istota, tytułowe „coś”? Otwarte zakończenie filmu przekreśla szansę jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie, ponieważ Mitchell nie chciał na nie odpowiadać. „It Follows” pomyślany został jako horror wieloznaczny, aluzyjny. Fabuła filmu nie wydaje się być w pełni zdefiniowania, ma być kluczem do indywidualnej interpretacji ukazanej historii. Świadomość utraty niewinności, lęk przed dorosłością, budzące się poczucie śmiertelności – wszystko to może być rozumiane jako potworny skutek nastoletniego seksu, a także składowa tej mądrej opowieści. Na marginesie warto dodać, że reżyser nie potępia seksualnych żądz wśród nieletnich, a umiejętnie bawi się klasyczną horrorową problematyką.

     Znakomicie „Coś za mną chodzi” sprawdza się także na poziomie audiowizualnym, będąc jednym z najlepiej zaaranżowanych projektów dzisiejszego kina niezależnego. Sfilmowany według dwóch definicji – statycznie lub eksperymentalnie – „It Follows” charakteryzuje się tyleż tradycyjnymi, co i prowokacyjnymi zdjęciami. Wyzwania, jakie narzucił sobie operator, choć karkołomne, w pełni się powiodły: powolne, stacjonarne prowadzenie kamery lub nawet jej bezruch wyzwalają najbardziej żywe emocje (patrz: sceny z udziałem zbliżających się istot), a momenty jak ten, w którym kamera przywiązana jest wraz z Jay do wózka inwalidzkiego, wprowadzają odrobinę potrzebnego zamętu. Jeszcze bardziej niż zdjęcia imponuje ścieżka dźwiękowa autorstwa Richa Vreelanda. Muzyka jest osobnym bohaterem filmu, niemniej w całą historię zaangażowanym. Towarzyszy bohaterom w ucieczkach, wzbudza dreszcze i euforię, pomimo oszczędnej, momentami minimalistycznej produkcji – podobnie zresztą jak ogół „It Follows”. Warte komentarza są również filmowe rekwizyty i lokacje. Te drugie obrazują dramatyczną sytuację ekonomiczną Detroit, w którym osadzono akcję fabuły, i bardzo dobrze współgrają z ciężkim w odbiorze tonem filmu. Zgromadzone na planie rekwizyty – przestarzałe telewizory i inne obiekty z dawnych lat – to już wyraz tęsknoty reżysera za kinematografią lat 70. i 80. Dzięki twórcom tak ambitnym jak David Robert Mitchell filmowy horror bez problemu może być uznawany za środek wyrazu artystycznego.

ZOBACZ POPRZEDNIE POZYCJE (25-14)