Pretty evil – recenzja pilota „Scream Queens”

     Jeżeli przyglądaliście się telewizyjnym poczynaniom Ryana Murphy’ego (który konsekwentnie rośnie w potęgę), wiecie, czego spodziewać się po „Scream Queens”. Najnowsza produkcja twórcy „Glee” i „American Horror Story” przypomina jego poprzednie dokonania bardziej niż można było się spodziewać – jest szalona, przerysowana, a przy tym odpowiednio porcjująca cynizm i (powiedzmy) powagę. I w tym tkwi jej siła.

sq1

     Grana przez Jamie Lee Curtis pani dziekan sprawia wrażenie Sue Sylvester z innego wymiaru – sfiksowanej nie na punkcie władzy i kontroli, a seksu. Zestaw pikantnych kwestii, jakimi obdarowali aktorkę scenarzyści, stawia jej Cathy Munsch w pozycji jednej z bardziej charyzmatycznych telewizyjnych postaci sezonu jesiennego. Obecność Curtis w obsadzie serialu nie jest przypadkowa. „Halloween”, „Mgła” i „Terror w pociągu” to tylko niektóre z horrorów, dzięki którym aktorka uznawana jest za najważniejszą z „królowych krzyku”. Objawia się tu kolejny mocny punkt nowego serialu Fox Broadcasting Company: samoświadomość. Stojący za projektem Murphy, Brad Falchuk i Ian Brennan nawiązali ognisty flirt z nadaną „Scream Queens” konwencją slashera. Na przekór pieprznym i humorystycznym dialogom Curtis czy Emmy Roberts (ekranowej queen bee), „SQ” okazuje się rasowym horrorem, potrafiącym niepostrzeżenie złapać widza za gardło, a niekiedy przywalić mu widokiem zmasakrowanego ciała.

     Jeśli cięte dialogi upodabniają serial do kultowego „Glee”, popowy soundtrack i nawiązania do kultury masowej przybliżają go do „Scream: The Series” produkcji MTV. Porównanie nie jest szczególnie chwalebne, jako że telewizyjny „Krzyk” pozostawiał sporo do życzenia, oddaje jednak meritum rzeczy. Bliźniaczo zatytułowany „Scream Queens” jest horrorem komediowym, po trosze metafikcyjną autoparodią, po trosze groteskowym obrazem nastoletniego życia w siostrzanym stowarzyszeniu uniwersyteckim. Określenie serialu połączeniem „Piątku, trzynastego” z „Heathers”, na jakie zdobyła się Emma Roberts, jest jak najbardziej trafne.

     Wśród licznych bohaterów pierwszo- i drugoplanowych (naliczyłem ich blisko dwadzieścia) pierwsze skrzypce grają postaci kreowane przez Leę Michele i Nicka Jonasa. Hester Ulrich w wykonaniu znanej z „Glee” Michele to cierpiąca z powodu ekstremalnej skoliozy dziwaczka, która szybko zaczyna przejawiać maniakalne wręcz skłonności. Odkąd ojciec kazał jej pocałować trupa leżącej w trumnie matki, fascynuje się śmiercią, a nazwana „psychopatką” dziękuje za dobre słowo. Michele przejawia komiczny dryg, którego nie dała po sobie poznać jako Rachel Berry. Jeszcze ciekawszą kreację tworzy Nick Jonas, wcielający się w rolę młodego adonisa Boone’a. Czas wolny pożytkuje on dbając o swoją (niesamowitą) sylwetkę, a nocami zakrada się do łóżka heteroseksualnego współlokatora. Jest gejem, całkowicie zresztą – nawet, jeśli sypia z pluszakiem – obalającym stereotypy, jakimi lubi nas raczyć Murphy. Boone może okazać się dla „Scream Queens” tym, kim Spencer Porter w wydaniu Marshalla Williamsa okazał się dla szóstego sezonu „Glee”.

     Przez dwa pierwsze odcinki „Scream Queens” przewinęło się mnóstwo postaci i nie wszystkie miały okazję wykazać się w oczach widzów wystarczającą charyzmą (głuchoniema fanka Taylor Swift, nienawidząca mężczyzn lesbijka). Jeżeli scenarzyści postanowią jednak zamknąć im gęby na kłódki i podstawić je serialowemu mordercy za mięso armatnie, nie mamy powodów do obaw. Dwuodcinkowy pilot dobrze prognozuje nowej produkcji FOX-u, która – jeśli Murphy i spółka nie zboczą z toru – ma szansę dalej bawić kąśliwymi dialogami, napędzaną przez zastęp barwnych postaci intrygą oraz przyjemnie krwawą otoczką.

sq2

3 myśli w temacie “Pretty evil – recenzja pilota „Scream Queens””

Dodaj komentarz