American dream’s dead. [„Carnage Park”, 2016]

     Mickey Keating („Pod”, „Darling”) urasta powoli do objęcia pozycji, o którą rzetelnie walczy od początków swojej kariery. Królem throwback horroru – bo o tymże tytule mowa – jeszcze go jednak nie nazwiemy; nie pozwoliłby na to Rob Zombie, którego „Dom tysiąca trupów” wciąż zasługuje na miano najlepszego nowomilenijnego filmu grozy. Zarówno „Dom…”, jak i najnowszy twór Keatinga, „Carnage Park”, celują w gusta widzów stęsknionych za brudnym, rustykalnym horrorem sprzed czterdziestu lat, za wczesnymi klasykami Tobiego Hoopera czy Wesa Cravena. O ile film Zombiego to usprawniony, dostosowany do nakazów współczesności exploitation movie, o tyle „Carnage Park” więcej wspólnego ma z nurtem artspolitation, przez co pozostaje niespełnioną wizją reżyserską.

carnagepark3

     Vivian (Ashley Bell, „Ostatni egzorcyzm”) uczestniczy w ucieczce przed stróżami prawa. Uprowadzona przez kiepsko zorganizowanego bandziora, modli się, by dożyć końca tej podróży z piekła rodem. Ratunek przychodzi prędzej niż by się spodziewała, choć stawia ją w centrum kolejnej poruty: mózg porywacza zamienia się w krwawą pulpę, gdy ustrzelony zostaje przez Wyatta (Pat Healy), uzbrojonego i niebezpiecznego maniaka w masce gazowej. „Wybawiciel” Vivian – weteran wojny wietnamskiej, który widział, jak zbyt wielu z jego kamratów tonie w kałużach własnej krwi – chce ukarać kobietę za jej rzekomą dezercję z miejsca zbrodni. Na parnym pustkowiu rozpoczyna się zabawa w polowanie.

     Konotacje między filmem Keatinga a „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” budzą uczucia prawie tak ciepłe, jak złote pustynie Amerykańskiego Zachodu. W prawidłowym spadkobraniu kulturowym nie ma nic złego: na jankeskie stepy będziemy wracać tak często, jak tylko przedstawiane będą one w sposób diabelsko przerażający. Keating nie czerpie, niestety, z hooperowskiej skarbnicy pełnymi garściami, a na dodatek, tworząc kino retro, miesza lata, do jakich nawiązuje. Pod kątem szlifu estetycznego „Carnage Park” imponuje: pożółkła taśma zdaje się być wykradziona z archiwów Vortexu, a o prawa do zabarwionej włoskim dziwactwem ścieżki dźwiękowej upomnieć mógłby się Fabio Frizzi. Różnorodna stylizacja działa na niekorzyść filmu. Reżyser, równie bardzo jak Tobiego Hoopera, zdaje się uwielbiać Quentina Tarantino, zwłaszcza typowe dla niego zaburzenia chronologii w fabule. Pokrojona narracja to chyba największa bolączka „Carnage Park”. Mnożące się flashbacki zmuszają nas do podróży w czasie za każdym razem, gdy dajemy ponieść się intrygującym zdarzeniom ekranowym. Sceny nachodzą na siebie wzajemnie, podobnie zresztą jak niezsynchronizowane efekty dźwiękowe, a w kadrze gości chaos, który należy odróżnić od sugerowanego przez tytuł szaleństwa.

carnagepark2

     Potęga filmu leży w jego archetypowych postaciach. Vivan choćby samą tonacją głosu mocno przypomina Laurie Strode, carpenterowską muzę z niezapomnianego „Halloween”. Nie dowiadujemy się o niej wiele, lecz usnuta charakterystyka w pełni nam starcza: Vivian to jedna z tych zaskakująco twardych, zdeterminowanych final girls, którym w walce o przetrwanie przyświeca jasno wyznaczony cel (tu jest nim troska o ciężko chorego ojca). Bell tworzy kreację nieznacznie wybijającą się ponad przeciętność. Na ogół, a już na pewno w starciu z Healym, brak aktorce siły przebicia. W ostatnich scenach jej gra cielesna pozwala na odbudowę w oczach widza; widzimy wówczas wyraźnie, że bohaterka spędziła noc w piekle i wróciła z niego doprowadzona do ruiny emocjonalnej, złamana wewnętrznie. Krew w żyłach mrozi także osoba Wyatta, bez oddechu szukającego odwetu za swoje krzywdy. Zabójcza niepoczytalność byłego żołnierza usprawiedliwiona zostaje strzępami przedakcji, jest niemal bezinteresowna.

     Na osobną uwagę zasługuje kapitalna scena, w której Vivian budzi się na środku pustyni. Bierze już udział w grze w kostka i myszkę, o czym, zszokowana, przekonuje się, gdy Wyatt zaczyna strzelać do niej z ukrycia. Nim jednak to następuje, musi oswobodzić się z kajdanek, którymi przykuta jest do zmaltretowanego truchła porywacza. Obłąkany weteran wie, jak zapewnić okropną rozrywkę tak sobie, jak i widzom. Sytuacja, z jaką mierzy się Vivian, to spełnienie najbardziej makabrycznych koszmarów, o jakich jestem w stanie myśleć.

carnagepark5

     Przy jednoczesnym szacunku do Mickeya Keatinga nie jestem w stanie uznać „Carnage Park” za film udany. W kwietniowym „Darling” tropy stylistyczne wyraźnie odzwierciedlały środki wyrazu artystycznego, jakimi operowali wielcy lat 60. i 70., a brak umiaru w schizofrenicznym montażu dźwięku i obrazu pozostawał zgodny ze stanem umysłowym tytułowej bohaterki. W „Carnage Park” niewiele znajdziemy cech zespalających film z takimi klasykami, jak „Wzgórza mają oczy” czy „Pułapka na turystów”, a kunszt reżyserski Keatinga – którego odmówić mu nie można – nadaje projektowi cechy współczesnego art house’u prędzej niż brudnego grindhouse’u.

carnagepark4

05

Jeden komentarz na temat “American dream’s dead. [„Carnage Park”, 2016]”

Dodaj komentarz