Dużo mgły, trochę surrealizmu, za mało fabuły. [„Offseason”, 2021]

Mickey Keating to reżyser, któremu przyglądam się prawie od początku jego kariery. Cenię go za to, że choć wszystkie jego dotychczasowe filmy to horrory, każdy różni się od poprzedniego. Tak jak „Psychopaths” stanowił eksperyment formalny, inspirowany Lynchem i De Palmą, a „Darling” wydawał się horrorem psychologicznym Romana Polańskiego niewyreżyserowanym przez Polańskiego, tak „Offseason” dużo ma wspólnego z twórczością Lovecrafta.

Grana przez Jocelin Donahue bohaterka trafia do miasteczka gdzieś na końcu świata, którego mieszkańcy kryją pewien mroczny − może nawet przedwieczny − sekret. Pojawia się wątek rodzinnej traumy i żałoby po śmierci bliskiej osoby, choć reżyser nie zgłębił go dostatecznie. Nie, bo upodobał sobie sceny, w których Donahue snuje się wyludnionymi uliczkami lub zapuszcza się na cmentarzyska, w dżdżyste lasy, na podmokłe plaże. W skrócie: wszędzie tam, gdzie być nie powinna, zwłaszcza sama. Jest w tym pewna atmosfera grozy, ale na widzów podziała ona może jeszcze w pierwszym akcie. Gdy okazuje się, że cały film zbudowany jest na tych samych zagrywkach, dużą ujmą dla „Offseason” staje się wtórność. Keating przeciąga bezdialogowe sekwencje do granic, zbyt często sięga po jump scare’y. Ciekawy przecież temat izolacji i osamotnienia w obcym, groźnym miejscu przecieka mu między palcami, bo traktuje go bez należytej uwagi.

„Offseason” określiłbym jako horror w swoich najlepszych momentach upiorny (choć nie przerażający), a w najsłabszych − zwyczajnie nudny, wybrakowany fabularnie. To film o sugestywnym, surrealnym klimacie: zimny, wyciszony, osnuty grubą warstwą mgły. Dzięki temu jest trochę carpenterowski. Niestety, poza klimatem brakuje tu historii, dramaturgii czy nawet… zdarzeń. Zabrakło w „Offseason” soczystszych scen konfrontacji z mieszkańcami wyspy i grubszej akcji. Tempo bywa nader ospałe, całość to przede wszystkim pokaz umiejętności technicznych − fabuły w tym niewiele. Film jest sprawnie nakręcony, utrzymany w odpowiednio morskich, stonowanych kolorach i zwyczajnie atrakcyjny plastycznie, ale forma przeważa tu nad treścią.

Donahue wypada w roli głównej niewiele gorzej niż w „Domu diabła”, czyli naprawdę solidnie. W obsadzie przewijają się też inne gwiazdy indie-horrorów: Joe Swanberg, Larry Fessenden, Richard Brake, Jeremy Gardner.

Ciekawa, lovecraftowska podbudowa na niewiele się zdaje, bo film zmierza donikąd, urywa się nagle, przynosi niesatysfakcjonującą konkluzję. Finał „Offseason” nie trzyma się kupy, a całość jest zbyt monotonna i anemiczna.

Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Prime Movies, Filmawka, Movies Room oraz Filmweb. Stronę His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Dodaj komentarz