Mickey Keating to reżyser, któremu przyglądam się prawie od początku jego kariery. Cenię go za to, że choć wszystkie jego dotychczasowe filmy to horrory, każdy różni się od poprzedniego. Tak jak „Psychopaths” stanowił eksperyment formalny, inspirowany Lynchem i De Palmą, a „Darling” wydawał się horrorem psychologicznym Romana Polańskiego niewyreżyserowanym przez Polańskiego, tak „Offseason” dużo ma wspólnego z twórczością Lovecrafta.
Grana przez Jocelin Donahue bohaterka trafia do miasteczka gdzieś na końcu świata, którego mieszkańcy kryją pewien mroczny − może nawet przedwieczny − sekret. Pojawia się wątek rodzinnej traumy i żałoby po śmierci bliskiej osoby, choć reżyser nie zgłębił go dostatecznie. Nie, bo upodobał sobie sceny, w których Donahue snuje się wyludnionymi uliczkami lub zapuszcza się na cmentarzyska, w dżdżyste lasy, na podmokłe plaże. W skrócie: wszędzie tam, gdzie być nie powinna, zwłaszcza sama. Jest w tym pewna atmosfera grozy, ale na widzów podziała ona może jeszcze w pierwszym akcie. Gdy okazuje się, że cały film zbudowany jest na tych samych zagrywkach, dużą ujmą dla „Offseason” staje się wtórność. Keating przeciąga bezdialogowe sekwencje do granic, zbyt często sięga po jump scare’y. Ciekawy przecież temat izolacji i osamotnienia w obcym, groźnym miejscu przecieka mu między palcami, bo traktuje go bez należytej uwagi.
Czytaj dalej Dużo mgły, trochę surrealizmu, za mało fabuły. [„Offseason”, 2021]