Filmowe podsumowanie 2016 roku: 25 najlepszych horrorów (cz. I)

horror2016

Honorable mention: „The Ones Below”

25. „Blair Witch”

blairwitch16

     Zalety filmu przeważają nad jego wadami. Za triumfalne uznać można śmiałość technologiczną, jaką przejawia Wingard, napędzające aurę niepokoju i chaosu udźwiękowienie oraz kreację aktorską Callie Hernandez, która włożyła w rolę Lisy ogrom emocji i energii. Występ Hernandez nasuwa na myśl nazwisko Shelley Duvall oraz jej niedocenioną, cierpiętniczą pracę na planie zdjęciowym „Lśnienia”. Scenariusz wyróżnia kilka intrygujących zwrotów akcji, jak choćby nadanie parze vlogerów, towarzyszącej bohaterom, ambiwalentnej postawy. Fabularzysta, Simon Barrett, wie, jak uczynić horror frapującym. Dowodzą temu sceny w tunelu, zlokalizowanym pod chatą Rustina Parra; dowodzi przyznanie przedmiotom lovecraftowskich właściwości. Najbardziej szkodzi filmowi jego brak oryginalności w strukturze fabuły: kilka interesujących ozdobników nie czyni w końcu z „Blair Witch” horroru rewolucyjnego, jakim go zapowiadano. To projekt ugładzony, bezpieczny i studyjny. Widzowie, którym w czerpaniu radości z seansu nie przeszkodzi jego generyczny charakter, wyjdą z kina zadowoleni.

24. „February” aka The Blackcoat’s Daughter

february-blackcoats-daughter

     „February”, choć operuje pewnymi integralnymi dla gatunku kliszami, góruje nad wieloma innymi horrorami, jakie wydano w ciągu ostatnich paru miesięcy: film mrozi krew w żyłach w taki sposób, w jaki nie budzą grozy pozycje mainstreamowe. Warsztat artystyczny realizatorów jest godzien podziwu. Obraz tonie w mroku, przez co widz nie wie, czy w przyciemnionym kącie nie szczerzy na niego zębów zło. Głosy, które słyszy tylko Kat, nie są możliwe do wyłapania; nie słyszymy, jakimi straszliwościami infiltrują ucho dziewczyny. Nawet, jeśli by przyjąć, że nieoświetlony plan i stłumiony dźwięk wynikają z niedostatków budżetowych, nie można zaprzeczyć skuteczności ich oddziaływania. „February” dumnie przeprawia się przez bulwar horroru offowego, strasząc w sposób zniuansowany, taktowny i inteligentny. Wspomniane już klisze (bohaterka unosząca się nad łóżkiem) pomagają filmowi nabrać rumieńca wtedy, gdy zachodzi taka potrzeba, choć spokojnie mogłyby zostać wycięte ze scenariusza. Na ogół Oz Perkins gardzi tanią, ograną sensacją. Gdyby nie przekombinowany, niewiarygodny finał „February”, można by uznać Perkinsa za młodego wieszcza.

23. „183 metry strachu”

183-metry-strachu-the-shallows

     Nie ośmielę się nazwać nowej produkcji Jaume’a Colleta-Serry najlepszym horrorem o atakach rekinów, jaki fani grozy widzieli od czasu „Szczęk”, choć przyznam, że jest to kapitalnie zrealizowany blockbuster. „183 metry strachu”, film pomysłowy i trzymający w napięciu, urósł do swojego tytułu: zjadaczom popcornu zagwarantował osiemdziesiąt pięć minut nerwowego podskakiwania w kinowym fotelu.

22. „Cloverfield Lane 10”

cloverfield-lane-10

     Spin-off czy też duchowy spadkobierca kultowego „Projekt: Monster” w rankingu najważniejszych pozycji gatunkowych roku nie plasuje się wyżej z jednego powodu: bardziej niż horrorem okazuje się dramatem science-fiction – jakkolwiek kuriozalnymi by te ramy nie były. Z ekranu, poza tkliwymi emocjami, wylewa się też morze niepokoju i ponurości, a duszny, klaustrofobiczny nastrój dobrze oddziałuje na atmosferę grozy. Niebezpieczeństwo wisi w powietrzu od pierwszych do ostatnich minut „Cloverfield Lane 10”. Za inne zalety filmu uznać można śmiałą kreację Mary Elizabeth Winstead (Michelle to wykapana Ellen Ripley!) oraz urokliwe nawiązania twórców do kina fantastycznonaukowego doby lat pięćdziesiątych.

21. „Summer Camp”

summer-camp

     „Summer Camp” nie ma wiele wspólnego ze slasherami doby lat 80., a Alberto Marini robi, co może, by w ogóle nie dało się jego dzieła ująć w ramy schematyzmu: nagina zasady przeciętnego horroru, igra z utrwalonymi w świadomości widza konwencjami. Spłodzone przez reżysera (a zarazem scenarzystę) postaci mogą wydawać się stereotypowe, choć ich poczynania i – co za tym idzie – losy nie wpisują się w podręcznik ekranowej sztampy. Najciekawiej prezentuje się tu grana przez Jocelin Donahue protagonistka, której zupełnie niemal brak szkieletu moralnego. Zaskakująco umiejscowiona zostaje akcja; postaciom płatane są makabryczne figle. „Summer Camp” to horror nie tylko przemyślany, na filarach rutyny budujący kino w pełni oryginalne, ale też świadomy technicznie: choćby chaotycznym zdjęciom towarzyszy ta sama wściekłość, jaka wypełnia ciała zainfekowanych (anty)bohaterów. Alberto Marini nakręcił film, który zrozumie niewielu widzów. Granica separująca tę inteligentną produkcję od klasyków, jakie tchnęły w nią życie, jest cienka, lecz znacząca.

20. „Nina Forever”

nina-forever

     „Nina Forever” jest filmem ponurym i sentymentalnym, a w całej swej posępności zaskakującym. Scenariusz braci Blaine’ów, mimo poważnej tematyki godzenia się z odejściem bliskiej osoby i układania życia na nowo, raz po raz uderza w ton komediowy. Już wstępne założenia fabuły budzą uśmiech na twarzy: każdy orgazm Roba i Holly obciążony jest ryzykiem pojawienia się sarkastycznego ducha. Na szczęście film okazuje się daleki od stylistyki kampu, a reżyserzy robią, co w ich mocy, by nie sprowadzić go do poziomu głupawej komedii na miarę „Burying the Ex” Joe Dantego. Humor Blaine’ów jest wisielczy, czarny jak smoła, budzący zmieszanie. W burtonowskim geście uczyniono z cynicznej do bólu Niny gnijącą pannę młodą. Jej pokrwawione i połamane zmartwychwstałe ciało z jednej strony bawi groteską, z drugiej natomiast przypomina o ludzkiej śmiertelności. Memento mori, widzu.

19. „Southbound”

southbound

     Współautorami podzielonej na pięć rozdziałów antologii „Southbound” są miłośnicy gatunku i nie sposób tego faktu przeoczyć. Segment „Siren” uderza w ekranowe klisze, lecz wychodzi na tym efektywnie. Inspirowany kinem satanistycznym ustęp jest równie skwarny, jak lato 1973 roku w Teksasie. W „The Accident” zachwyca bezpruderyjność efektów gore, a w „Jailbreak” – surrealistyczna kolorystyka poszczególnych scen. Powodów, by piać z radości fani kina grozy znajdą jeszcze więcej: zdjęcia do filmu powstawały m.in. w słynnym Roy’s Motel and Cafe w Amboy, ścieżka dźwiękowa grupy The Gifted jest dalece podobna do muzyki Disasterpeace, a sam horror nosi mrożący krew w żyłach morał. Jaki – musicie przekonać się sami. „Southbound”, któremu bliżej do klasycznej formy „Koszmarnych opowieści” niż progresywności serii „V/H/S”, to film tak bardzo zaskakujący, że najlepiej podejść do niego nie mając mniejszego pojęcia, o czym ma traktować.

18. „Francesca”

francesca

     Zacznę dość okrężnie: „Francesca” opatrzona została prawdopodobnie najlepszym filmowym soundtrackiem roku – muzyką szalenie podobną do kompozycji Goblina. Kino giallo to jednak nie tylko surrealny podźwięk – to także spektakularna plastyka obrazu. Film Onettiego, na wzór starych szlagierów, cechuje się wysoką głębią ostrości zdjęć oraz nasyconym, zróżnicowanym zabarwieniem. Operator spisał się doskonale na każdym polu swojej pracy – pracy żmudnej, wymagającej cierpliwości. „Francesca” sfotografowana jest diabelsko symetrycznie i wykazuje artystyczną innowacyjność (patrz: sekwencja erotycznych marzeń zabójcy). Na przekór całej tej onanii wysoką klasą, film nakręcono jednak przy użyciu przybrudzonej, bodaj, taśmy. Obdarowano przy tym obraz niecodziennym stylem, przypominającym o grindhouse’owych konotacjach giallo. „Francesca” żyje i oddycha tym kultowym podgatunkiem.

17. „Ciało Anny Fritz”

cialo-anny-fritz

     Kolejny udany hiszpański film gatunkowy. Za szczególne zalety „Ciała Anny Fritz” uznamy gładkie tempo akcji, przyprawiające o ciarki miejsce, w którym sytuacje ekranowe się toczą, a także zgraną współpracę trójki głównych aktorów. Reżyser Hèctor Hernández Vicens ma oko do makabry, a odchylenia od normy obdarza uczuciem, jakich nikt nigdy im nie dał. Oby nie postanowił przedwcześnie zejść ze sceny horroru.

16. „Kiedy gasną światła”

lightsout

     Pochodzącemu z Jönköping Davidowi F. Sandbergowi udała się rzecz niemożliwa: niespełna trzyminutową krótkometrażówkę o zmorze objawiającej się w ciemności przeobraził on w porywające, półtoragodzinne widowisko. W pierwowzorze koncept był prosty i opierał się na grze światła z cieniem. W remake’u – jeśli można tak nazwać amerykańską odpowiedź na szwedzką sensację – zagrożenie nadal pojawia się, gdy, no wiecie, gasną światła, ale lęki i niepokoje bohaterów mają też podłoże nienadnaturalne. „Lights Out” stanowi dramatyczne spojrzenie na chorobę psychiczną. Sandberg nadał swemu dziełu nietypowy, depresyjno-blockbusterowy ton. Przeprowadził udany eksperyment, którego rezultat ucieszył tak fanów „Naznaczonego”, jak i widzów rozmiłowanych w horrorach bardziej beznamiętnych. Końcowe minuty filmu niewiele mają wspólnego z typowym hollywoodzkim happy endem – i bardzo dobrze. „Kiedy gasną światła” to projekt na swój sposób wyrachowany, za to dający multum satysfakcji tym, którzy poświęcą mu uwagę.

15. „31”

31rz

     Horror nieidealny, lecz znienawidzony na siłę, tak samo jak „Dom tysiąca trupów”. To prawda: niestabilna, chaotycznie prowadzona kamera nie zawsze koncentruje się tu na efektach gore – a te mają dla grupy docelowej filmu kolosalne znaczenie. Prawdą jest też, że Rob Zombie, jako indywidualista i niepoprawny buntownik, nie powinien był przystawać na żądania montażowe wytwórni, dążące do ujarzmienia brutalności „31”. Garść defektów nie czyni jednak nowego projektu Zombiego kulawym, a raczej świadczy o bardzo wysokim poziomie poprzednich dzieł reżysera. Jeśli nazwiemy „31” – obraz udany, w znacznej mierze wolny od błędów – artystyczną potyczką, stawia to twórcę „Bękartów diabła” w pozycji mistrza horroru na miarę XXI wieku. Zombie nakręcił film pełen suspensu, straszący nieposkromionym obłędem pomysłowo rozpisanych antybohaterów, cieszący dostateczną dawką praktycznych efektów specjalnych. Doskonale poprowadził też grono oddanych mu aktorów, którzy ponownie stworzyli kreacje pamiętne, a nawet groteskowe. Prawdziwym showstealerem okazuje się Richard Brake jako elitarny płatny morderca, w którego mniemaniu pojęcia dobra i zła przeplatają się wzajemnie.

14. „Neon Demon”

neondemonthe

     „Neon Demon” najwięcej zyskuje, gdy odbierany jest przez pryzmat swojego optycznego i audialnego maksymalizmu – kiedy postrzegany jest nie tyle jako schematyczny projekt filmowy, zamknięty w ramy typowe dla kina głównego nurtu, a raczej jako doświadczenie. W skrypcie autorstwa Nicolasa Windinga Refna, Mary Laws i Polly Stenham nie roi się od zaskakujących zwrotów akcji; niewiele znajdziemy w nim nawet dialogów. Jako offowe, audiowizualne doświadczenie „Demon” zachwyca nie przenikliwym scenariuszem, a przekorną oprawą: symetrią zdjęć, pulsującym, elektronicznym dudnieniem, epileptyczną grą świateł i cieni, fleszów i błysków. Film Refna to napaść na zmysły, taka sama jak uwielbiany przez Tarantino „Showgirls” czy voyeurystyczne, ejstisowe thrillery na miarę „Świadka mimo woli”. To dzieło wulgarne, skąpane w brokacie i fluorescencyjnym kampie. Podobnie jak kalifornijskie modelki, ubrano „Neon Demon” w kolory tak jaskrawe, że wręcz hipnotyczne, służące podprogowej kontemplacji. Refn nakręcił film mądrze przestylizowany. Siła pierwszego w karierze duńskiego wizjonera horroru tkwi również w elastycznym charakterze. „Neon Demon” może stanowić przewrotne, neopogańskie spojrzenie na opowieść Kopciuszka. Może, lecz nie musi.

ZOBACZ WIĘCEJ (miejsca 13-1)

Dodaj komentarz