Little pigs, little pigs. [„The Haunting of Sharon Tate”, 2019]

     W rozmowie z dziennikarzem Dickiem Kleinerem aktorka Sharon Tate miała opowiadać o niepokojącym śnie, który wzburzył jej wewnętrzny spokój. Nie były to zwykłe nocne fantazje, a krwawy koszmar, w którym do domu kobiety wkracza nieproszony gość, by potem poderżnąć gardło jej i Jayowi Sebringowi. Przez lata spekulowano, czy wywiad był sfabrykowany. Jeśli jednak nie jest tylko miejską legendą, aż ciarki przechodzą po plecach. Historia brutalnego morderstwa z 1969 roku znana jest chyba wszystkim. Proroczy sen Tate zaintrygował Daniela Farrandsa − scenarzystę „Halloween 6: Przekleństwa Michaela Myersa”, reżysera między innymi „The Amityville Murders”. Jego nowa fabuła, „The Haunting of Sharon Tate”, może nie zasili grona najbardziej taktownych filmów w historii, ale wzbudza silne emocje, a niekiedy wręcz szokuje.

Tate4

     „The Haunting…” niewiele ma wspólnego z kinem biograficznym − to obraz w znacznej mierze fikcyjny, co podpowiada już sam tytuł. Sharon Tate grana jest przez Hilary Duff, w przeszłości silnie związaną z fabryką Disneya. Przyglądaliśmy się już podobnym metamorfozom: Zac Efron wcielił się w Teda Bundy’ego w „Podłym, okrutnym, złym”, a Ross Lynch wystąpił w „Moim przyjacielu Dahmerze”. Duff nie tylko dobrze odczytuje emocje Tate, ale też bardzo ją przypomina. Jej kreacja jest pełna pasji i charakterystycznego dla zmarłej gwiazdy glamouru. Wiarygodnie wypada Duff w starciu z obezwładniającą paranoją: w historii Farrandsa Tate co noc śni o spotkaniu z Charlesem Mansonem i członkami jego sekty. Bliscy podejrzewają, że kobieta popadła w obłęd, ona zaś wierzy, że knują coś przeciw niej, czyhają na jej życie. W „The Haunting of Sharon Tate” tytułowa protagonistka staje się nieomal bohaterką „Dziecka Rosemary” lub „Wstrętu”, przeniesioną w świat rzeczywisty.

     W jednej ze scen Tate wyznaje: „Całe moje życie ukształtowało przeznaczenie. Wszystko, co mi się przydarzyło − nigdy tego nie planowałam”. W kontekście krwawych zdarzeń z 9 sierpnia 1969 roku słowa te wydają się złowróżbne. W filmie Farrandsa fatum zgotowało aktorce straszliwy finał, na który nie była ona w stanie się przygotować. Projekt spotkał się z falą negatywnej krytyki, bo morderstwo ciężarnej Tate oraz trójki jej przyjaciół było przecież potwornością i obrzydliwą tragedią. Ewidentnie powstał w pogoni za sensacją, a data jego premiery (od zbrodni mija właśnie pięćdziesiąt lat) nie pozostaje bez znaczenia. Warto jednak dodać, że Farrands nie opiewa figury Mansona − to postać epizodyczna, goszcząca na ekranie przez kilka sekund. Ważniejsza jest dla reżysera tytułowa heroina: w finale dostaje ona szansę na równą walkę, z ofiary staje się bohaterką. To ryzykowny krok, a przekaz Farrandsa można odczytywać na wiele różnych sposobów. Nie należy jednak ślepo wyrzucać mu, że rozdrapuje dawne rany, bo sama Tate traktowana jest przez niego z szacunkiem, zostaje w symboliczny sposób uhonorowana.

Tate1

     Nie będę bronił filmu bez umiaru, bo zwyczajnie nie jest tak udany. Niezłym aktorom przyszło pracować ze scenariuszem raczej pozbawionym polotu. Dialogi wyzute są z naturalnego wydźwięku i nie świadczą o oratorskiej klasie Farrandsa (który był też scriptwriterem). Z ust postaci pada wiele czułostkowych, by nie napisać soap-operowych pytań: „czy jesteśmy niewolnikami własnego losu?”, „czy życie to ciąg przypadkowych okoliczności?”, „czy czeka na nas coś więcej?” Budżet filmu jest niski i rzuca się to w oczy, walory produkcyjne są przeciętne, w porywach przyzwoite. Ponad płyciznę wybijają się za to sceny przemocy: zabójstwa są efektowne, krwi wcale na planie nie szczędzono. Niejeden widz będzie przymykał oczy, gdy „rodzina” Mansona wtargnie na teren posiadłości Tate. Upiorne wrażenie robią też paczki z taśmami, jakie otrzymuje główna bohaterka − na kasetach zapisano utwory Mansona, które, puszczone wspak, mają przekazywać treści podprogowe. Szkoda, że wątek nie został dostatecznie rozwinięty.

     Rozumiem, że niektórym kinomanom pomysł na film mógł się zwyczajnie nie spodobać. Farrands wykorzystał przecież w „The Haunting…” prawdziwe materiały wideo: wywiad z Susan Atkins (pomagierką Mansona), telewizyjne klipy z miejsca zbrodni, zapis ślubu Tate z Romanem Polańskim. Hipokryzją jest jednak wylewanie na jeden film wiadra pomyj i podniecanie się drugim, o zbliżonej tematyce (mowa oczywiście o „Once Upon a Time in Hollywood”). Nawet longplay Charlesa Mansona „Lie: The Love and Terror Cult” został bardzo dobrze oceniony przez krytyków − dlaczego więc „The Haunting of Sharon Tate” z miejsca został skreślony, skoro to horror lepszy niż na przykład „Impostor”? Od mdłych jump-festów zdecydowanie wolę filmy ryzykowne i wulgarne, nawet jeśli nie są pozbawione wad.

     Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb, Movies Room oraz Filmawka. Blog His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

Tate2

5 i pol

Dodaj komentarz