Filmowe podsumowanie 2016 roku: 25 najlepszych horrorów (cz. II)

horror2016

13. „Darling”

darling

     „Darling” to horror, który oczekuje od widza bezwzględnego skupienia. Choć wymagający, projekt dostarcza multum rozrywki: widz rozsmakowany w psychologicznym zaułku kina grozy uzna „Darling” za dzieło fascynujące, a nawet hipnotyczne. Ma to swoje uzasadnienie w warstwie plastyczno-warsztatowej. Zdjęcia autorstwa Maca Fiskena cechuje perfekcyjna symetria, a podziw jego pracy przez Mickeya Keatinga pozwala nam delektować się wizjonerstwem operatora przez długie sekundy. Ujęcia na gustowne rekwizyty czy sztukateryjne wnętrza, goszczące w kadrze ciut dłużej niż powinny, odrywają nas na chwilę od właściwego świata, skupiając naszą świadomość na rzeczywistości ekranowej. Kiedy indziej – przeciwnie – obrazy przesuwają się przed oczami oglądającego w tempie przyprawiającym o epilepsję. Przed hipnotyzująco-psychodelicznym montażem Keating przestrzega odbiorcę już we wstępie filmu. Jego zabiegi techniczne stają się w pewnym momencie wtórne, lecz biegłości w wykonywanym fachu nikt mu nie odmówi: „Darling” czaruje artystycznym kunsztem, a nawet urasta do rangi najbardziej barwnego indie horroru ostatnich miesięcy – pomimo czarno-białej kolorystyki. Obrazy z chorej głowy – tak można by opisać „Darling” w ujęciu lakonicznym. Lauren Ashley Carter sprawia, że przyglądamy się wędrówce bohaterki przez odmęty szaleństwa z olbrzymim zainteresowaniem. Niepoczytalności tytułowej postaci nie ubierzemy w słowa – poplątałby się nam język.

12. „Nie oddychaj”

dont-breathe

     Ostatni film Fede Álvareza, remake „Martwego zła”, wprawił widownię w osłupienie: jego ważnymi atutami były ultrakrwawa estetyka oraz odmienność względem pierwowzoru. „Nie oddychaj” jest jeszcze lepszym i jeszcze bardziej zaskakującym filmem. W obrębach podgatunku home invasion – przerabianego w ciągu ostatnich paru lat wielokrotnie – postawił Álvarez horrorowy pomnik. „Nie oddychaj” zjednał sobie tak kinomanów, jak i profesjonalnych krytyków, bo operuje najbystrzejszymi twistami w fabule, jakie gatunek grozy widział od dawna. Podobnie jak „Evil Dead ’13”, nakręcony został też z olbrzymią biegłością operatorską, czego świadectwem może być scena tocząca się w kompletnych niemal ciemnościach. Wiele produkcji, nawet tych wysokobudżetowych, po całości spieprzyłoby tak wymagającą technicznie sekwencję. Álvarez może natomiast tych kilkanaście mrocznych minut uznać za swoje największe osiągnięcie reżyserskie. Na samą myśl o piwnicznych harcach wciąż przechodzą mnie ciarki.

11. „Green Room”

greenroom

     Po co komu obrzydliwie grube pieniądze, by zrealizować film straszący umiejętnie i rześko? „Green Room” kosztował pięć milionów dolarów, a i tak wygląda równie dobrze jak ostatni horror Jamesa Wana. Coraz lepiej znany fanom kina grozy Jeremy Saulnier nakręcił swój najlepszy, jak dotąd, projekt. Reklamowany nazwiskami Antona Yelchina i Patricka Stewarta „Green Room” chwyta za gardło i nie puszcza ani przez chwilę, dostaje się głęboko pod skórę oglądającego, a tam pali go ekstatycznie, maltretuje nerwy. Jeśli takimi cnotami nie opisuje się spektakularnego horroru, nie wiem najwyraźniej, jak go zdefiniować.

10. „Zaproszenie”

invitationthe

     Emocjonalny rollercoaster, do finałowych minut podążający bardzo pokrętną trasą. W trakcie seansu usnuć można przynajmniej kilka teorii zakończenia filmu, co znacznie podnosi jego walor rozrywkowy. Karyn Kusama prawi w „Zaproszeniu” o instynkcie, zaufaniu i niebezpiecznych przyjaźniach, jednak największą przyjemność znajduje w stawianiu suto zaprawionego niepokojem klimatu. W ostatnim akcie z upiornego dreszczowca przeinacza się jej film w najprawdziwszy horror, a skromne dotąd środki wyrazu łapią ostro tlący się płomień (przysłuchujemy się między innymi zimnej, kołatającej ścieżce dźwiękowej, inspirowanej klasycznym „Coś”). „Zaproszenie” to mistrzowski slow burn.

9. „Córki dancingu”

corki-dancingu

     Kolokwialnie rzecz ujmując, „Córki dancingu” kupiły mnie natychmiast, gdy tylko poznałem ich fabułę. Osadzona w Warszawie lat 80. historia rozśpiewanych i roztańczonych syren wciąż brzmi jak spełnienie moim najcichszych filmowych pragnień. Projekt Agnieszki Smoczyńskiej to właśnie celuloidowe marzenie: ciężkie do ubrania w słowa, zadziorne, koszmarno-bajeczne widowisko na miarę niedocenionego „Sanatorium pod klepsydrą”. To film dystansujący się między narracją a fantazją, nieograniczony powściągliwością „typowo” polskiego kina. Zamiast pretensjonalnie smęcić o patologiach wszelakich Smoczyńska uderza w zapalczywą egzotykę. Efektem jej pionierskiej pracy okazuje się seksowny musical grozy o ciemnej stronie ludzkiej natury oraz zwierzęcych popędach, surrealistyczny, burleskowy, estetycznie bliski stylistyce Baza Luhrmanna. Prawdziwy filmowy mindfuck, a przy tym uczta dla zmysłów, podobna do nie mniej zaskakującego „Hardkor Disko”. Polskich widzów „Córki dancingu” obrzydziły, choć jest to dzieło zrealizowane na poziomie światowym: za praktycznymi efektami specjalnymi stać mógłby Stan Winston, występy wokalne oraz produkcja muzyczna błyszczą profesjonalizmem. Nawet udźwiękowione są „Córy” lepiej niż znakomita większość nadwiślanych produkcyjek, co bardzo mnie ucieszyło. Wątpię, by uczestnicy festiwalu w Sundance, nawet ci uprzedzeni, widzieli w Polsce kraj pod względem kultury reprezentujący Trzeci Świat. „Córki dancingu” zwyczajnie im na to nie pozwalają.

8. „Under the Shadow”

under-the-shadw

     „Under the Shadow”, pełnometrażowy debiut Babaka Anvariego, to połączenie horroru nadnaturalnego oraz kina obyczajowego z wyraźnym zacięciem socjologicznym. Nie powinien interesować widzów fakt, czy Anvari jest feministą oraz czy jego fabuła stanowić ma sprzeciw wobec arabskiej dominacji na terenie Iranu. Ważniejsze okazują się ambicje początkującego reżysera, który potencjalnie szablonowej opowieści wywodzącej się z mitologii bliskowschodniej nadał charakter zaskakująco uniwersalny. Parę lat temu weteran sceny horroru, Tobe Hooper, nakręcił nieudany film o Dżinnie, w którym upiorowi poświęcono zbyt dużo uwagi. U Anvariego orientalny demon, choć straszy, nie przeraża tak, jak widok upadającego społeczeństwa, z trudem walczącego o oddech w najbardziej znojnych czasach. Jest w „Under the Shadow” świetna scena, w której Shideh zostaje niemal skazana na baty, bo śmiała uciec z miejsca zagrożenia (tj. nawiedzonego mieszkania) nieosłonięta od stóp do głów chustą. Film – skromna, introwertyczna koprodukcja Kataru, Jordanii i Wielkiej Brytanii – stanowi porażający portret kobiecej opresji, a zarazem alegorię złamanego narodu. Popękane ściany budynku zamieszkanego przez Shideh służą za zwierciadło dla wewnętrznych demonów zgnębionych teherańczyków.

7. „Fender Bender”

fender-bender-m-vega

     Miejsce akcji ograniczono w „Fender Bender” w sposób niemal sceniczny: drugi i trzeci akt filmu toczą się wyłącznie w domu Hilary (Makenzie Vega) oraz w otaczających go przestrzeniach przynależnych. Tak, jak w co bardziej sztandarowych pozycjach gatunkowych lat 80., posiadłość leży w całkowitym niemal odizolowaniu od ludzi. Właśnie ze względu na jedność miejsca akcji widz będzie w stanie zżyć się z graną przez Vegę heroiną oraz kibicować jej w walce z podstępnym szaleńcem, który wybrał ją na swoją kolejną ofiarę. Nim zachwyci nas dynamizm scen pogoni, ucieczek i starć między Hilary a czarnym charakterem, przejdziemy wraz z bohaterką przez koszmar niezidentyfikowanych odgłosów, tajemniczych SMS-ów, samoistnie otwierających się drzwi i innych przerażających niespodzianek. Suspens w wydaniu Marka Pavii przyprawia o paraliż, a powolne, pełne koncentracji prowadzenie akcji zbliża „Fender Bender” do „Halloween” Carpentera. Konstrukcja filmu jest więc nad wyraz klasyczna. „Fender Bender” to kino proste, lecz efektywne, wyróżniające się nostalgicznym klimatem oraz w pełni profesjonalną realizacją.

6. „Hush”

hush-k-siegel

     Pochodzący z Salem Mike Flanagan, choć wciąż widzów zadziwia, kieruje się wyraźnym schematem koncepcyjnym. W jego filmach zło zarysowuje się jako nowotwór, na który nie ma lekarstwa. Na pytanie, dlaczego w ogóle istnieje, nie doszukamy się odpowiedzi. Te tropy znalazły swoje miejsce także w dreszczowcu „Hush”, którego antybohater – brutalny zabójca – nie wykazuje żadnych motywów działania. Bezsens sytuacji, w jakiej przyszło znaleźć się głuchoniemej Maddie (świetna Katie Siegel), porywiście napędza grozę filmu. Obraz nad wyraz przypomina szlagier sprzed lat, „Doczekać zmroku” z Audrey Hepburn w roli głównej. Zgromadzono w „Hush” w sumie piętnaście minut materiału dialogowego; resztę projektu zbudowano na podwalinie klasycznie prowadzonego, introwertycznego suspensu. Flanagan – lub, jeśli ktoś woli, zmartwychwstały Terence Young – może być z siebie dumny: jego cicha, niewystawna praca odbija się coraz głośniejszym echem wśród fanów kina.

5. „Oczy matki”

eyes-of-my-mother-2016

     Film, którego logika wynika jakby z sennego koszmaru, pobrzmiewający echem mniej szokującego „Wampira” Carla Theodora Dreyera. Pod względem kategoryzacji nie jest to materiał eksplicytny: równie bardzo jak skąpanym w estetyce gore shockerem są „Oczy matki” dreszczowcem psychologicznym. Roi się w horrorze Nicolasa Pescego od scen prawie tak barbarzyńskich, jak te z oryginalnego „Martyrs”. Brzydotę przeobraża jednak Pesce w piękno. Jego debiutancki pełny metraż, choć z minuty na minutę staje się coraz bardziej drastyczny, w końcowo rocznym rozrachunku okazuje się najdostojniej nakręconym filmem, finezyjnie wykadrowanym, eleganckim, dopieszczonym montażowo. Świetnie prezentują się czarno-białe zdjęcia autorstwa Zacha Kupersteina, które umiejętnie matują brutalność poszczególnych scen, nie wpływając jednak na siłę ich oddziaływania. Pesce nie zbudował swego horroru na kanwie oczywistości: okrucieństwo bywa w „Oczach matki” podświadome. Film igra z oczekiwaniami widza i w pełni zaskakuje.

4. „Trash Fire”

trashfire

     Richard Bates Jr. nabiera artystycznej powagi, a wraz z nim dorastają bohaterowie jego filmów. „Chirurgiczna precyzja” ogniskowała się wokół losów ekscentrycznej nastolatki o morderczych skłonnościach, w „Suburban Gothic” przyglądaliśmy się poczynaniom świeżo upieczonego absolwenta college’u, który, nie mogąc znaleźć pracy, zamieszkuje z rodzicami w nawiedzonym domu. Średnia wieku centralnych postaci w „Trash Fire” oscyluje na granicy trzydziestego roku życia (wyjątkiem jest tu socjopatyczna babcia), lecz nijak nie przekłada się na dojrzałość i umiejętność poskładania życia do kupy. „Zakochani” Owen (Adrian Grenier) i Isabel (Angela Trimbur) namiętnie nienawidzą ludzi, a toksyczny charakter ich związku wynika z obustronnego egoizmu. Niewiele młodsza, upośledzona siostra Owena (AnnaLynne McCord) zachowuje się jak duże dziecko: rozwój emocjonalny zatrzymał się u niej na etapie adolescencyjnym. „Trash Fire” to film o ludziach, którzy, zapatrzeni w dawne tragedie, utonęli we własnej słabości i przegrali życie; film o niedojrzałym, biernym stawianiu czoła codzienności. Początkowo nic nie sugeruje, że nakręcił Bates Jr. horror; jego materiał przypomina czarną komedię o gniewie i nieudacznictwie. Wściekłość i frustracja każdego z czworga głównych bohaterów narasta z minuty na minutę, by eksplodować w szokującym finale. Język Batesa Jr. – reżysera i scenarzysty – jest cięty, a jego humor kąśliwy, nie pozostaje jednak „Trash Fire” zaniedbany gatunkowo. Pomiędzy cichym nawiązaniem do „Carrie” a otwartym odwołaniem do „Psychozy” opowiedziana zostaje historia bolesnego odkupienia win, walki z wewnętrznymi demonami oraz fanatyzmu religijnego.

3. „I Am the Pretty Thing That Lives in the House”

iamthept

     W „I Am the Pretty Thing That Lives in the House” ciemność jest nieprzenikniona, a strach nieodparty. Nie ma tu miejsca na półśrodki: boimy się w sposób naturalny i namacalny, lęk towarzyszący Lily (Ruth Wilson) towarzyszy i nam. Reżyseria Oza Perkinsa cechuje się dramatyzmem i emocjonalnym natężeniem, nadaje filmowi charakter jakby interaktywny, sprawia, że kolejnych bohaterów traktujemy jak członków rodziny. Obawiamy się o bezpieczeństwo Lily, razem z nią moglibyśmy paść trupem z przerażenia. Gdy, dzięki ekstremalnemu zbliżeniu, w oczach kobiety odbija się upiorna figura (lodowate, martwe zdjęcia Julie Kirkwood wywierają kolosalne wrażenie), najchętniej zacisnęlibyśmy powieki w panice. Stwierdzenie, że „I Am the Pretty Thing…” to najstraszniejszy, a przy tym najbardziej przemyślany horror roku, nie wydaje się przesadzone. Perkins zbudował dom tak bardzo nawiedzony, że nocy nie spędziłaby w nim chyba nawet Shirley Jackson.

2. „They Look Like People”

they-look-like-people

     Najskromniejsza i najbardziej niskobudżetowa pozycja w rankingu, a zarazem film, który wywołał we mnie najsilniejsze emocje. „They Look Like People” czerpie ze stylistyki mumblecore’owej, jest bliski „Dziwakowi” Patricka Brice’a czy filmom Jeremy’ego Saulniera. Z początku naturalistyczne, prawie improwizowane dialogi odwracają uwagę od postawionych ram gatunkowych, a „TLLP” bardziej przypomina offową opowieść o trudach bycia mężczyzną (bo nie tylko niewiastom bywa w horrorach ciężko). Dopiero później okazuje się, że pod przykrywką trudów codzienności – takich, jak problem z utrzymaniem pracy czy nieudany flirt – skrywają się znoje poważniejsze, prawdziwe emocjonalne batalie, o jakich „prawdziwym” facetom mówić nie wypada. Jeden z dwóch głównych bohaterów, Wyatt, zmaga się, prawdopodobnie, z zaburzeniami psychicznymi. Słuchowe omamy infiltrują mózg nieszczęśnika, sugerując, że nikt nie jest jego przyjacielem, że ludzie masowo przeistaczają się w istoty o nikczemnych zamiarach. Wiele wskazuje na to, że Wyatt traci rozum. Co jednak, jeśli życiu jego i najbliższych mu osób faktycznie grozi niebezpieczeństwo? „They Look Like People” imponuje mocno, bo grozę buduje w oparciu o przeżycia wewnętrzne Wyatta oraz napięcie emocjonalne między postaciami centralnymi. Niski budżet nadał filmowi charakter niestudyjny i realistyczny. Uwagę zwraca także kontemplacyjny scenariusz, szukający odpowiedzi na pytanie, dlaczego mężczyźni koniecznie chcą wyglądać w oczach innych mężczyzn na większych, silniejszych, lepiej prosperujących.

1. „Czarownica. Bajka ludowa z Nowej Anglii

thewitch

     Przytomny widz znajdzie przynajmniej kilka sposobów interpretacji „Czarownicy” – tak wątku fabularnego oraz tematyki, jak i warstwy metaforycznej – i okazuje się ta sposobność olbrzymim walorem filmu. Głośny debiut Roberta Eggersa niektórym odbiorcom wyda się gorzkim spojrzeniem na fanatyzm religijny i towarzyszącą mu histerię, a w oczach innych jawić będzie się jako obraz chorych purytańskich represji lub, po prostu, solidna fantastyka. Jest przede wszystkim „The VVitch: A New-England Folktale” filmem intuicyjnym i surowym, jest horrorem podejmującym próbę rewaloryzacji grozy we współczesnym kinie. Bieżący film gatunkowy ciemięży dominacja oczywistości nad ambiwalencją (patrz: „Obecność”). Eggers wypowiada tak płytkiemu podejściu do gatunku wojnę. W ciągu kilku minionych lat niewielu młodym reżyserom udało się nakręcić dzieło tak kompletne i ambitne, jak „The Witch”. To projekt autentyczny historycznie i historii oddany, diabelski, ale też euforyczny. Jeśli Robert Eggers nie uzyska choćby nominacji do Oscara, będę poważnie zirytowany.

ZOBACZ POPRZEDNIE POZYCJE (25-14)

Dodaj komentarz