Wyrok śmierci. [„Death House”, 2017]

     W tajnym więzieniu o zaostrzonym rygorze dochodzi do awarii zasilania, przez co ze swoich celi wydostają się najniebezpieczniejsi zwyrole. Sytuację próbuje załagodzić para agentów specjalnych (Cortney Palm, Cody Longo), ale chaos nie podlega przecież negocjacjom. Więźniowie mordują kolejnych strażników i doktorów, którzy przez lata na nich eksperymentowali. Ratunkiem dla Boon i Novaka może być grupa pilnie strzeżonych pół-demonów, załamujących prawa natury. By nawiązać z nimi kontakt, agenci będą musieli przebrnąć przez piekło na ziemi.

DeathHouse-3

     „Death House” w reżyserii Harrisona Smitha (twórcy znośnego slashera „Camp Dread”) już na etapie preprodukcji okrzyknięto jako horrorową odpowiedź na „Niezniszczalnych”. Był to pierwszy powód do obaw: trylogia reklamowana nazwiskami upadłych gwiazd kina akcji spodobać mogła się jedynie pryszczatym dwunastolatkom o zaniżonym IQ. Lub ich niewiele bystrzejszym tatusiom. „Niezniszczalni” mieli jednak tę przewagę nad „Death Housem”, że wpojono w nich tak wiele hajsu, jak to możliwe − zarówno na poziomie efektów specjalnych, jak i marketingu. Aktorom reżyserowanym przez Smitha nie zaoferowano chyba zbyt wysokiej gaży, bo niektóre z ich ról wydają się zupełnie pozbawione polotu (I’m lookin’ at you, Danny Trejo). „Niezniszczalni Świata Horroru” właśnie trafili na platformy VOD i, niestety, dają się brukać bardzo wielu krytykom. Nie bez powodu: to po prostu marny film.

     Ujrzymy w „Death House” blisko trzydziestu aktorów rozpoznawalnych dzięki pracy nad kinem grozy. Mowa tu zarówno o spiżowych klasykach, jak i nowszych, mniej kultowych pozycjach. Sid Haig, Kane Hodder, Bill Moseley, Felissa Rose, Camille Keaton − to zaledwie kilka z nazwisk, które przewijają się przez czołówkę. Szkoda tylko, że znakomita większość z horrorowych ikon ma nie więcej niż trzydzieści sekund na zwrócenie uwagi widzów. To bardzo mało: kolejne role są kiepsko rozpisane, najczęściej nie mają dla fabuły znaczenia. „Death House” od początku był projektem niewydumanym, bazującym na gwiazdorstwie ludzi, którzy zyskali renomę wśród maniaków grozy. Scenariusz Smitha nie wykorzystuje jednak potencjału swoich postaci (w tym oklepanych antagonistów), między innymi dlatego, że jego autor nie posiada zacięcia oratorskiego. Hodder, z typową dla siebie, bad-assową manierą, rzuca do agentki Boon: „przelecę cię w piekle”. Przynajmniej dwie postaci kobiecie pytają swoich przyszłych oprawców, czy zostaną zgwałcone, a potem zabite. Dialogi bywają albo groteskowe, albo wyświechtane; czasem tak nienaturalne, że więdną od nich uszy. Nie lepiej pobrzmiewają monologi − na przykład pseudonaukowe mumbo jumbo, które z trudem przechodzi przez usta Dee Wallace oraz Barbary Crampton (obie grają oziębłe panie doktor, o niezbyt ludzkich odruchach).

DeathHouse-2

     Bardzo mało czasu spędzamy z Tonym Toddem, którego postać przywędrowała jakby z innego filmu i nawet nie uczestniczy w tych samych wydarzeniach, co reszta bohaterów. Co ciekawe, Todd wymieniony zostaje na plakacie jako jeden z czterech „wytłuszczonych” aktorów. W króciutkich epizodach świetnie wypadają Debbie Rochon oraz Erik Audé. Ona gra żeńską wersję Skórzanej Twarzy − niejaką Leatherlace − i zwinnie posługuje się piłą mechaniczną, płatając swoją ofiarę. On jest napalonym obłąkańcem, który koniecznie chce zgwałcić agenta Novaka i nie przyjmuje żadnego sprzeciwu. Pełnokrwistości Audé’a zabrakło choćby Michaelowi Berrymanowi i Josephowi Ferrantemu. Najmniej ekspresyjne kreacje tworzą Palm oraz Longo, z którymi przychodzi spędzić nam najwięcej czasu. Ponieważ przez pierwszych czterdzieści minut filmu nie uświadczymy choćby szczątkowej akcji, aktorzy pierwszoplanowi powinni nam te chwile urozmaicić, budując wokół siebie zainteresowanie, roztaczając ekranową chemię. Są jednak nudni i pozbawieni charyzmy. Smith stawia na długie ujęcia kroczenia po korytarzach, lubi grać na zwłokę. Oprowadza nas po więzieniu, choć bardziej niż wnętrze budynku chcielibyśmy poznać jego rezydentów. Plan zdjęciowy przeobraża w salon wirtualnej rzeczywistości, upodabniając film do pośledniej gry VR-owej. Dziesięć minut każe nam spędzić w celi Trzech Szatanów, chociaż wątek ten nie prowadzi donikąd i nie zostaje w żaden sposób rozwiązany. Mierna jest jakość wykonania „Death House”, a wygenerowane komputerowo płomienie − w pewnym momencie zajmujące zakład karny − wyglądają tak żałośnie, że sami płoniemy ze wstydu. Na miejscu Smitha dławiłbym się z zażenowania: nawet Syfy przeznacza na swoje produkcje wyższe budżety, okazując swoim widzom minimum szacunku.

     Smith chciał postawić paralelę pomiędzy swoim „Death Housem” a piekłem z poematu Dantego (więzienie ma dziewięć poziomów podziemnych; skądinąd łebskie hasło reklamujące film brzmiało: „Hell isn’t a word… It’s a sentence”). Z racji jednak, że nie jest ani von Trierem, ani nawet Stephenem Susco, na szczytnych intencjach się skończyło. Obejrzyjcie „Death House” tylko dla swoich ulubionych ikon horroru. Innych powodów, by wydawać na siebie tak okrutny wyrok, nie ma.

     Albert Nowicki – dziennikarz, tłumacz i copywriter, absolwent studiów filmoznawczych Instytutu Sztuki PAN. Miłośnik kina, zwłaszcza filmowego horroru. Jego teksty pojawiały się między innymi na łamach serwisów Filmweb, Movies Room oraz Filmawka. Blog His Name is Death prowadzi nieprzerwanie od 2012 roku.

DeathHouse-1

04

Dodaj komentarz